Witam w Chabaziewie

Witam w Chabaziewie

poniedziałek, 4 grudnia 2017

I zaczęło się

Siedziałam sobie z Niuńkiem cały tydzień na wsi. Trochę sprzątałam, prasowałam, dekorowałam świątecznie i tak mi zleciał powolutku cały tydzień. W piecach sobie paliłam własnoręcznie, było ciepluteńko i miluteńko. Tak trochę leniuchowałam tzn szydełkowałam firankę, przodków szukałam, czytałam i TV oglądałam. Coś tak mi się zaczęło rymować.

A za oknem czasami lekko poprószyło ;


to znów pokazało się na chwilkę słoneczko.

W pewnym momencie tej sielanki zabrakło mi słodkiego a bez tego ani rusz, dzień zmarnowany, humor zepsuty, jakiś niepokój itd. Więc wymyśliłam naleśniki ale żeby nie były takie normalne to zrobiłam budyniowe;

- 2 budynie waniliowe po 40g,
- 20 dkg mąki,
- 250 ml mleka,
- 250 ml wody,
- 1 łyżka cukru,
- 100 g roztopionego masła.
- do smarowania, na co przyjdzie ochota

wszystko miksujemy i smażymy placki, bez tłuszczu.

No i przyszedł kres tego stanu błogiego, na weekend przyjechał mąż. Ale zanim zabrałam się za gary, wykorzystałam to i pojechałam do pobliskiego miasteczka, Błażowej, aby trochę na ludzi popatrzeć i dokonać zakupów. Uwielbiam te małomiasteczkowe i wiejskie sklepy i sklepiki. Prawie wszyscy się znają, jest jakoś tak inaczej nawet czasami mam wrażenie jakby się czas zatrzymał. Lubię po nich się poszwędać, poszperać i czasmi można coś oryginalnego wypatrzeć.  Kiedy tylko jestem na wsi zawsze robię w nich zakupy.
Oddzielnym tematem jest targ. Odbywa się w środy i letnią porą co tydzień się tam wybieram. Tam to dopiero są rozmaitości. Począwszy od kurek, królików, kwiatków, warzyw, owoców skończywszy na starociach i innych klamotach.

No i weekend się skończył i jak zwykle zamierzaliśmy wyjechać w poniedziałek rano, bo mąż do pracy.
A w niedzielę od rana sobie prószy , prószy i prószy.


Najpierw jakoś tak nieśmiało i drobniutko.
Patrzę sobie przez oko a tam coraz piękniej:

i coraz bardziej biało.

Obiad podano, mąż uskutecznił tradycyjną drzemkę i nagle słyszę ; chyba musimy się zbierać. Patrzę  za okno a tam  opady intensywne zamieniły się w bardzo intensywne.
No to pakowanie i do samochodu, a na dworze już tak :


Aby wyjechać musimy ok 500 metrów pospinać się trochę do góry. No i niestety, rozpoczął się taniec ; to w jedną to w drugą stronę a po obydwu są rowy. I nie było nam do śmiechu. Całe szczęście , że męża tknęło i wrzucił do bagażnika łańcuchy. Teraz przydały się jak nigdy. Tak, że udało nam się wyjechać,



a cała nasza droga tak wyglądała.

Było to pierwsze w tym roku zderzenie z żywiołem i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach spore zaskoczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz