Witam w Chabaziewie

Witam w Chabaziewie

niedziela, 26 marca 2017

Wędliniarnia przedświąteczna


Właśnie z dużą mocą dotarło do mnie....
Przecież to już Święta widać na horyzoncie, więc ja aby czegoś nie przespać już zabrałam się do roboty. I tak właściwie minął tydzień. Wiem, że to trochę na wyrost ale aby nie wpaść w panikę w tygodniu przedświątecznym, bo sprzątanie, pieczenie, obiad, jaja, wnuczki, goście itd itp to już na spokojnie zabrałam się za domowe wędliny. Bo postanowiłam sobie, że wszystko ma być zdrowe czyli domowe. W związku z tym to dopiero początek tej zdrowej produkcji.

I tak na pierwszy rzut poszedł pasztet. Wymyśliłam sobie w tym roku taki w słoiku. Bo mam nowy pomysł na dekorację stołu, ale o tym w stosownym czasie.
Przepis znalazłam w internecie po nazwą pasztet domowy w słoikach i dość mnie zainspirował.
I tak bierzemy::

  • 1 kg łopatki wieprzowej
  • słodka papryka w proszku
  • ostra papryka w proszku
  • kminek (mielony)
  • pieprz ziołowy
  • sól
  • 3 łyżki smalcu / oleju
  • 1 kg boczku wędzonego
  • 25 dag cebuli
  • 8 ząbków czosnku
  • 70 dag wątróbki drobiowej
  • 2 liście laurowe
  • 10 ziarenek czarnego pieprzu
  • 5 ziarenek ziela angielskiego
  • 5 ziarenek jałowca
  • 5 ziarenek kolendry
  • 800 ml wody
  • 2 bułki (zwykłe) 

    Łopatkę natrzeć solą, papryka słodką, kminkiem i pieprzem ziołowym i podsmażyć na tłuszczu. Ja dałam olej i łopatkę pokroiłam. Do zrumienionej łopatki dodać pokrojoną w kostkę cebulę, przeciśnięte przez praskę 2 ząbki czosnku i boczek ( też pokroiłam ). I tak chwilę podsmażać do zrumienienia. Dodajemy wodę i pozostałe przyprawy. Gotujemy do miękkości ok. 90 min po czym  dodajemy oczyszczoną wątróbkę i gotujemy jeszcze 30 min. Odstawiamy do lekkiego ostygnięcia i dodajemy pokruszone bułki.
    Wyławiamy ziarniste przyprawy i liść laurowy i wszystko mielimy z pozostałym czosnkiem ( 6 ząbków ). Napełniamy słoiki i pasteryzujemy 40 min. i na drugi dzień powtarzamy..
    I taki powstaje efekt końcowy:

    No i pycha, wejdzie do stałego mojego menu, nie tylko świątecznego.

    No ale na tym nie koniec, rozkręciłam się na całego.
    Tym razem skorzystałam już z przepisów przetestowanych, czyli;

    po upieczeniu :

    i do lodówki na noc:

    - wędlina długodojrzewająca, chociaż spotkałam się ostatnio z określeniem szynka podsuszana, ale jak zwał tak zwał jest super :http://kocham-wies.blogspot.com/2015/12/kulinarne-przygotowania-do-swiat.html
    ostatni etap marynowania, jutro skarpeta i tak sobie powisi do Świąt:
    Część z tych wyrobów została zamrożona, bo niestety nie mam lepszego sposobu na przechowanie, na razie.
    Tym sposobem stronę wędliniarską mam już przerobioną, jeszcze jakaś dobra kiełbaska wiejska i można zasiadać do stołu. Na przyszły rok ta kiełbaska również będzie domowa.

    Ale żeby nie tylko o gotowaniu, pieczeniu i marynowaniu to w weekend był czas na relaks w moim wykonaniu , czyli Chabaziewo. Prace nadal wczesnowiosenne; bieganie po ogrodzie, grabienie, sadzenie i chyba najistotniejsza rzecz, zaszczepiliśmy śliwkę.
    Chyba trzy lata temu posadziliśmy dziczkę śliwy. Przyjęła się i w roku ubiegłym postanowiliśmy dokonać pierwszego szczepienia. Właściwie to raczej ja postanowiłam, bo mąż nie był zachwycony. A to z tego powodu, że trochę przesadziłam z porą . Było zdecydowanie za zimno i mokro nie tylko pod nogami ale również była bieżąca dostawa tego cennego dobra. Ale na cztery szczepienia jedno jakimś cudem się udało. Tak, że pierwsze koty za płoty. Teraz zdecydowanie lepiej nam to poszło, był przede wszystkim suchy słoneczny dzionek pora okołopołudniowa, mąż nie marudził i przyłożył się do tej czynności. Zaopatrzył się w fachową, internetową wiedzę tak, że  mam nadzieję niedługo cieszyć się pysznymi węgierkami.  Ale to się okaże pewnie gdzieś w lecie. 
    Szczepiliśmy pyszną starą odmianę śliwy węgierki, która rośnie na ogrodzie w Rzeszowie. Jest ona dość wiekowa i chyba przez to tak wspaniała. Posadził ją jeszcze mój dziadziu pewnie ok 50 lat temu. Obecnie jest już dość wyeksploatowana, popodwiązywana, taka biedna i pomyślałam sobie aby właśnie ją przenieść w nowe miejsce i cieszyć się nadal pysznymi owocami. Wygląda na to, że  wszystko jest na dobrej drodze. W razie czego w przyszłym roku powtórka.

    I jeszcze migawka wiosenna z Chabaziewa:
    takie malutkie irysiki zakwitły.

niedziela, 19 marca 2017

Rozpędzam się wiosennie

Od dłuższego już czasu zaobserwowałam, że czas coraz szybciej upływa ( inne, bardziej dosadne określenie przychodzi mi na myśl, takie na za......ale przecież jestem kulturalną osobą 😉 ). Nigdy nie przypuszczałam, że aż takie przyśpieszenie jest możliwe. Łapię się na tym, że na wiele rzeczy po prosty brakuje mi czasu. Albo mam za dużo pomysłów albo coś z moją organizacją czasu jest nie tak. Myślę, że raczej chodzi o to pierwsze, bo faktycznie chciałabym bardzo, bardzo wiele a tu zderzam się z ograniczeniami czasowymi. Ale jak to się teraz mówi; damy radę.

W tym tygodniu najważniejszy dzień to 14 marzec i urodziny mojej starszej wnuczki Klary. No i proszę jak ten czas leci.
Przy tej okazji zawsze przypomina mi się sytuacja sprzed kilku lat, kiedy Klara miała 3 -4 latka.
Wówczas Święta Wielkanocne również były w marcu, więc postanowiłam przy tej okazji urządzić Jej urodziny. Zamówiłam tort. Po złożeniu sobie życzeń świątecznych i po śniadaniu przyszedł czas na tort oczywiście ze świeczkami i sto lat. Klara dzielnie słuchała naszych dźwięków a po zakończeniu przyszedł czas na dzielenie. I właśnie w tej chwili rozpoczęła się dla dziecka tragedia. Łzy przerażenia w oczkach, usteczka w podkówkę i cichutko padło zdanie ; a co dla mnie zostanie? Było to tak słodkie, tak zaskakujące, że wszyscy zgodnie stwierdziliśmy że nie lubimy tortów i w ogóle nie mamy na niego najmniejszej ochoty. Tym sposobem tort został ocalony, Klara zajadała się nim  przez kilka dni pobytu ( u babci można ) a potem dzieła dokończyły ptaszki.
Na kolejne urodziny, zamówiłam dwa torty jeden dla Klary a drugi dla gości. A potem Klara podrosła i skończyły się tortowe perypetie.

A teraz będę się chwalić:

Udało mi się skończyć kolejne i ostatnie w tym sezonie puzzle:

Wiadomo wiejskość - sielskość przebija z niego na kilometr.

Wreszcie po około pół roku skończyłam obrus, średnica 2 metry;
 

Taki prosto spod szydełka, czyli nieprany, niekrochmalony no ale skończony. Teraz muszę koniecznie wreszcie kupić do kompletu okrągły stół. Od dawna marzy mi się taki, jaki pamiętam z mojego rodzinnego domu. Politurowany, rozkładany takie lata 60-te. To już kolejny okrągły obrus a wiec wypada w końcu przyłożyć się na poważne do zakupu.  Ale najpierw muszę go gdzieś znaleźć.......

Teraz dam na trochę spokój obrusom, bo złapałam kolejnego bakcyla, a mianowicie robię okrągłe ( na razie ) dywaniki. To jest pierwszy, wykonany ze sznurka ( do tej chwili nie wiedziałam, że coś takiego jest ):


Kolor wyszedł raczej kiepsko ale jest on stalowo - różowy, przeznaczony do łazienki w Chabaziewie.Tak się rozpędziłam, że drugi już jest na ukończeniu. A ponieważ izb jest kilka więc mam co robić w najbliższym czaso - okresie. A przy okazji zmieni się wystrój co niektórych pomieszczeń. Bo jak już nie raz wspominałam, że uwielbiam zmiany nie tylko te na zewnątrz ale również i wewnątrz.

I tak, jak zaznaczyłam na początku nie wiem w co ręce włożyć.
Bo tu jeszcze trzeba ogarnąć cały kilku - dzięsięcio - metrowy ogród w Chabaziewie. No i  pobiegałam sobie po nim trochę w weekend. Posadziłam mirabelkę, agrest czerwony i różę pomarszczoną ( taką na przetwory ) w owocniaku. Wzdłuż drogi dojazdowej kilka krzaczków ozdobnych. Zadymiłam całą okolicę, przynajmniej tuta można to robić bez umiaru. Tak więc zapach trawy, ściętych pędów róży i lawendy unosił się do późnych godzin wieczornych.
W tym pędzie powsadzałam w ziemię ziarenka groszku pachnącego i rozpoczęłam budowę naturalnego wierzbowego płotu. Mam nadzieję, że jeszcze jest na tyle mokro, że zdoła się ukorzenić, bo to pierwszy etap tej mojej nowej budowli.

A na koniec mój własny zwiastun wiosny w pełni słońca:


poniedziałek, 13 marca 2017

Czterdzieści lat mnięło....

No może niezupełnie ale to i tak szmat czasu. Mam tutaj na myśli absolutorium, ale 40 - lat temu na pewno byliśmy w połowie wspaniałego okresu czyli studiów. Może wówczas tak nam się nie wydawało, bo nauka, stres, kolokwia, egzaminy, zaliczenia ale z perspektywy czasu był to niezaprzeczalnie beztroski i piękny czas.


Dokładnie po 38 latach w dniu 11 marca ( sobota )  dwie operatywne Basie zorganizowały spotkanie ( i chwała im za to ) naszego rocznika, Ekonomii UMCS, wtedy jeszcze była to Filia w Rzeszowie. Jak by tu nie patrzeć to czas dość odległy, niektóre osoby nie spotkały się od okresu studiów więc trudno było się w pierwszej chwili rozpoznać, ale wystarczyła chwila i wszyscy poczuliśmy się jak starzy dobrzy znajomi.
Tak jak 38 lat temu byliśmy piękni i młodzi tak teraz pozostało tylko to pierwsze.

Nie było nas dużo bo trzynaście osób ale jak na początek ta kameralna ilość okazała się w sam raz.
Zmieściliśmy się przy dwóch złączonych okrągłych stołach, każdy każdego widział, każdy każdego słyszał choć zdarzała się i kakofonia słowna. Ale to dobrze, po prostu mieliśmy dużo do powiedzenia.

Oczywiście nie mogło się obyć bez dyżurnych tematów czyli; dzieci, wnuków, spraw zawodowych i mniej czy bardziej osobistych.
Najbardziej utkwiło mi w pamięci opowiadanie koleżanki; jak to Jej babcia wznosiła modły aby trafił się jej dobry mąż i to możliwie szybko. A na pytanie; ile lat miałaś wychodząc za mąż, padła odpowiedź; dwadzieścia pięć. A my w ryk. Ale tak na poważne, takie były to czasy zwłaszcza w małych miejscowościach, nie było znane określenie singielka tylko stara panna.

Ale najwięcej czasu zajęło nam przypominanie i spisywanie kolejnych osób a było się nad czym wysilać. Na roku było nas ponad 100 '' sztuk '', a nasz wynik zamknął się cyfrą pięćdziesiąt. Czyli skleroza jeszcze nas całkiem nie ogarnęła 😉. To wspaniały wynik, teraz trzeba będzie próbować namierzyć te osoby i zaprosić na kolejne spotkanie. Bo zgodnie ustaliliśmy, że na tym nie koniec integracji. Kolejny termin ustalony jest na czerwiec a potem wrzesień. Jak tak dalej pójdzie to w ogóle nie będziemy się rozstawać w myśl zasady; w miarę jedzenia apetyt rośnie. A totalna feta zapowiada się na rok 2019, czyli okrągłe czterdziestolecie absolutorium.

Ale co to by było za spotkanie bez wspomnień, a było co wspominać.
Począwszy od praktyk, które były obowiązkowe. Już przed rozpoczęciem studiów musieliśmy odbyć miesięczną praktykę i to pracując na trzy zmiany w rzeszowskiej Fabryce Przetwórstwa Owocowo - Warzywnego ALIMA. W moim przypadku akurat tak się złożyło, że Alima można powiedzieć była moim pierwszym miejscem pracy ( praktyka ) i ostatnim, w niej ukończyłam życie zawodowe.
Ale to nie wszystko, jeżeli chodzi o praktyki,  bo i w trakcie studiów na wakacjach również błąkaliśmy się po różnych zakładach pracy i patrzyliśmy aby jak najprędzej  niezauważenie czmychnąć.

Zajęcia dydaktyczne to kolejny temat morze jeśli chodzi o wspomnienia. A były różne mniej lub bardziej zabawne sytuacje, oczywiście z perspektywy czasu, bo wcale  nie było nam wówczas tak wesoło.
Np. był taki przedmiot jak matematyka i prowadzący ustrzelał delikwenta ( czyli studenta ) rzutem kredy. Trafiony - zatopiony i do tablicy.
Inny egzaminator miał słabość do koloru niebieskiego. Więc na korytarzu przed egzaminem  w roli głównej był kolor blue. No takie sobie dziwactwa, ale jakby ich nie było o ile smutniejszy byłby świat.

Wróciwszy po imprezie do domu skupiłam się na poszukiwaniu zdjęć z tamtego okresu i niestety nie mam tego za wiele. A szkoda. Widocznie w tamtym okresie nie było to takie istotne więc kto by sobie głowę zawracał zdjęciami. Ale może po kolejnych spotkaniach coś się uda uzbierać???
Mnie się to udało na tyle :
- gwiazdy ( niestety nie wszystkie ) z zespołu tańca nowoczesnego na tzw. warsztatach artystycznych bodajże w Rożnowie:


- jakaś dyskoteka chyba z tych samych warsztatów:

 - no i jakaś wesoła imprezka w bliżej niezidentyfikowanym miejscu ( para po lewej to ja z mężem ):



Tak, że oprócz nauki, albo przede wszystkim, też fajnie bawiliśmy się. Zdjęcia zostały wykonane w latach 1977-1978.

PS; Kochani, namawiam do pisania komentarzy, uwag , wspomnień. Nie mam pojęcia ale może da się wkleić zdjęcia ? A może by tak utworzyć grupę na FB?????

środa, 8 marca 2017

Za zdrowie dziewczyny...

No nie mogłam się powstrzymać aby tego kawałka nie dołączyć i to jeszcze w takim dniu.


Warto posłuchać popatrzeć i przenieść się w lata 70 wieku ubiegłego.
Oczywiście nie wszyscy mieli przyjemność uczestniczyć w tych wydarzeniach ale dla starszego pokolenia czyli również dla mnie jest to wspaniały look w przeszłość. A dla młodzieży look w świat rodziców czy dziadków.
Ta moda, fryzury.........jakbym siebie widziała w tamtych, mimo wszystko wspaniałych czasach.

W sklepach pustki, a tu człowiek młody, pełen energii i optymizmu ( zresztą to akurat do dzisiaj we mnie zostało ) chce być piękny a to czy nam się podoba czy nie wiąże się z fajnym ciuchem, zapachem i fryzurą. Przynajmniej tak się myśli mając lat naście.

Dwa salony mody czyli Moda Polska i Telimena, były przedmiotem westchnień i ówczesnego luksusu. Głównie Moda Polska była moim ulubionym sklepem. Raz w miesiącu odwiedzałam ją i zawsze z czymś wychodziłam. Czasem z ciuchem, czasem a perfumką czy ulubionym dezodorantem.
Do tej pory pamiętam zapach mojej ulubionej wody / perfumki o nazwie Evasion. Nie mam pojęcia czy to dobra pisownia ale jakoś tak brzmiała jej nazwa. Oprócz zakupów z tych przybytków luksusu wynosiłam również pomysły na kreacje.

Przypuszczam, żę w tym czasie każda dziewczyna chcąca fajnie, niestandardowo i oryginalnie wyglądać musiała posiąść technikę szycia na maszynie. Ja taką opanowałam. Dużo wówczas się działo, jak w każdej beztroskiej młodości; imprezy, dyskoteki, bale, spotkania itp itd, I jak tu iść w tej samej kreacji??? Więc szyło się, później przeszywało a na koniec jeszcze raz kombinowało się co by tu jeszcze z tego '' wycisnąć ''.
W czasach obecnych jest to raczej nieznana przypadłość, wszystko jest w sklepach a ostatecznie nawet w ciucholandach czy w internecie. Tak, że dla bardziej zapracowanych wystarczy tylko iść i kupić a kto i na to nie ma czasu to od czego jest internet?

No i te fryzury. Ja osobiście zawszy miałam długie włosy, może tylko z jednym krótkim epizodem. Wówczas właśnie przy długich włosach mile widziane było ścięcie na tzw. małpę, czyli wycieniowane włosy na górze  a reszta pozostawiona długa. Drugim hitem była tzw. mokra włoszka czyli wszystkie włosy zrobione trwałą a po myciu nie można było ich czesać, bo efekt miał być właśnie takich włosów jakby były mokre i mocno spiralne. Ta fryzura źle dla mnie a właściwie dla moich włosów się skończyła bo po kilku myciach i nie czesaniach, niestety musiałam się pożegnać z długimi włosami bo już nie dało się ich rozczesać. I to był ten jeden epizod.
No ale czego się nie robiło dla urody? To akurat nie zmieniło się na przestrzeni lat i pewnie tak już pozostanie.

No a miałąm tylko załączyć piosenkę................och ta młodość i wspomnienia.

niedziela, 5 marca 2017

No i wiosna wonna i radosna

No to przyszła wiosna i w ten piękny weekend mogłam oddać się ogrodowemu szaleństwu..
Przyznam się, że nie spodziewałam się takiego śmiałego jej natarcia. Miałam na weekend całkiem inne plany bo myślałam, że w Chabaziewie jeszcze zalega śnieg. A tu taka niespodzianka i to taka fantastyczna.

Nawet i Niuniek był zachwycony bo w odwiedziny przyszedł nowy, młodszy no i dużo mniejszy kolega:


a ponieważ każdy piesek ( z wyjątkiem dużych dominantów ) jest przez niego akceptowany więc spędzili razem pół dnia na bieganiu, wąchaniu i sikaniu.

Pamiętam kilka lat temu, pewnie z 6 - 7 , jak pojechałam na wieś sadzić róże. W Rzeszowie była wiosna więc zaopatrzona w kilka krzaczków wybrałam się do Chabaziewa. Przyjeżdżam a tu zima; śnieg zalega ziemia przymarznięta, tak że wówczas nic nie wyszło z prac polowych. I pomna na tą prawidłowość, że na wsi zawsze jest lekkie opóźnienie pogodowe, tym razem nie planowałam ogrodowego szaleństwa.

Stąd moje zaskoczenie i radość z zastanej rzeczywistości.
No bo jak tu nie szaleć jak na zewnątrz wiosna ( do 20 st C ), piękne słoneczko, bezchmurne niebo a ogród przedstawia pozimowy obraz nędzy i rozpaczy, co widać powyżej i poniżej. Ale co tam, wreszcie znalazłam się w swoim żywiole. Grabie i sekator do ręki i do roboty. Na pierwszy front poszła lawenda. Opędzlowałam ją dość skutecznie. W roku biegłym zauważyłam, że bardzo mocne cięcie jej nie przeszkadza a wręcz jej sprzyja. Pięknie i szybko rośnie zachowując ładny kształt. A początkiem lata pięknie i gęsto kwitnie.

Kolejnymi zabiegami uraczyłam róże. Wszystkie również mocno poprzycinałam bo stwierdziłam, że za tydzień może mi być szkoda tak drastyczne ciąć. Zarówno róże jak i lawenda już obudziły się do życia, ruszyły soki i każde opóźnienie cięcia było by pewnie niepożądane.
Zresztą tak przyglądając się roślinkom nie tylko te powyższe wzięły się do życia ale hortensje i bez również wypuściły nowe pączki. Oby tylko nie przyszły jakieś paskudne mrozy.

Niuniek w tym czasie kiedy ja szaleję po ogrodzie towarzyszy mi. Chodzi za mną, sprawdza czy nie zbliża się jakiś '' wróg '' a to akurat ma udogodnione. Dopóki nie zazielenią się drzewa i zakryją okolicę ma duży obszar do obserwacji. I każdy ruch w zasięgu jego wzroku jest zauważony i zakomunikowany. A jak się zmęczy kładzie się w altanie i odpoczywa :

Wygląd nieciekawy, takie pobojowisko, ale jako punkt obserwacyjny wyśmienity.