Witam w Chabaziewie

Witam w Chabaziewie

sobota, 30 stycznia 2016

Mój pech uatywniony

Jakoś nie najlepiej rozpoczął się ten rok zwłaszcza dla mojej kieszeni.  Najpierw piecyk gazowy na ciepłą wodę o czym już pisałam, potem Urząd Skarbowy upomniał się o abonament RTV. Kompletną idiotką  okazałam się podejrzewam, że wielu też tak się czuje. Przed laty (ponad 30 lat temu mnie się to przytrafiło) był system, że jak kupowało się telewizor od razu podlegało się rejestracji no i została zarejestrowana tylko pewna grupa ludzi, ale jakże szczęśliwa, że udało jej się kupić TV, w tym ja.  Nie sądzę aby młodzi o zdrowych zmysłach płacili abonament ( rejestrowali się ) na ochotnika, zwłaszcza, że różne były opinie na ten temat. Teraz wygląda na to, że rozpaczliwie potrzebna jest kasa, a emeryci to przecież najłatwiejszy łup.  No trudno, jakoś trzeba tą niesprawiedliwość przeżyć, choć z poczuciem krzywdy. Bo jak wszyscy to wszyscy a nie tylko ;; wybrani ;;.
Aby dopełnił się mój pech, właśnie rozwaliłam samochód a ściślej mówiąc zderzak przedni.
I to gdzie? na parkingu przy cofaniu. Nie wiem kto i po co wymyślił metalowe blokady-zderzakopsuje na miejscach parkingowych i to na parkingach pod budynkami wielomieszkaniowymi tzw. blokami. Takie, które albo stoją pionowo albo płasko gdy samochód chce wjechać lub wyjechać. I właśnie na takim parkingu podczas wycofywania zahaczyłam o sterczący zderzakopsuj i zdewastowałam skutecznie zderzak.
Udało mi się w internecie znaleźć go, choć łatwo nie było i w przyszłym tygodniu będzie zamontowany.
Właśnie ten samochód jest dla nas bardzo ważny ponieważ jak my to mówimy jest to psi samochód.
Czyli do podróży z Argo. Jest wystarczająco duży ( ford mondeo kombi ) a z tyłu pomiędzy siedzeniami ma zamontowaną specjalną ławkę, wynalazek mojego męża. W związku z tym nasz psiak aby mu było wygodnie ma z tyłu, można powiedzieć prywatną kanapę.

Ale dość już narzekań i mam nadzieję , że wyczerpałam już limit pecha na rok bieżacy, podobno do trzech razy sztuka. Potwierdza się również moje przeświadczenie, że na wsi jest spokojniej i przewidywalniej  bez tych wszystkich cywilizacyjnych wynalazaków o czym już wcześniej również pisałam.  

A w wolnych od pecha chwilach poprawiam sobie samopoczucie myśląc o wiosenno - letnim obsadzaniu rabatek w Chabaziewie , kolejnymi zakupami nasion i ich wysiewami. W tym celu od pewnego czasu kupuję ciastka w specjalnych pojemnikach, które wykorzystuję jako mini szklarenki ( ciastka oczywiście się nie marnują i podlegają konsumpcji zwłaszcza wieczorową porą ).

Od kilku lat wysiewam bardzo dekoracyjną roślinę jednoroczną, która zwie się rącznik. Zagościła ona w Chabaziewie już na stałe a nawet rozpowszechniłam ją wśród sąsiadów. Należy go dość wcześnie wysiać, ponieważ potrzebuje dość długiego okresu na wybicie się z ziarenka i uzbroić się  w cierpliwość, ponieważ wschody są dość nierównomierne. Przed wysianiem moczę nasionka przez dobę a potem można je również lekko nadciąć aby ułatwić roślince przebić się przez twardą skorupkę. Po przymrozkach wysadzam go w ogrodzie na miejscu lekko zacienionym. Chwilkę trwa zanim się dobrze ukorzeni a potem rośnie można powiedzieć w oczach nawet do 2 metrów wyskokości. Ma ogromne pięciopalczaste liście, kwiatki niepozorne ale za to owoce ciekawe,  czerwone z kolcami. Zarówno liście jak i  owoce podobne są do kasztana, dlatego też ja tą roślinę poznałam pod nazwą kasztanowiec.

Tak wyglądały w moim Chabaziewie:




to jest moja miniszklarenka z wysianymi kwiatkami: niecierpek balsamina ( bardzo dekoracyjna w kolorach różu , również za moją przyczyną rozpowszechniona na wsi ) i kocanka ( na suche bukiety ).

     


sobota, 23 stycznia 2016

Mój mastiff

O moim piesku już niejednokrotnie wspominałam przy różnych okazjach. Dzisiaj zamierzam poświęcić mu wiecej czasu bo na to zasługuje.

Na początek cofnę się wstecz.
Od kiedy pamiętam zwierzaki zawsze nam towarzyszyły. Jak dzieci były małe były one mniejszego kalibru. Dominowały chomiki, świnki morskie, skoczki ( takie myszowate ) i króliki miniaturowe, które po kilku latach osiągały rozmiary przykraczające rozmiary klatki. Były nawet papużki niebieskie ale tak się pechowo złożyło, że w tym czasie mieliśmy koty i mimo zawieszenia klatki na haku sufitowym źle się dla nich to skończyło.
Pewnie wielu rodziców doświadcza takie przygody , tak że pewnie nie byliśmy w tym odosobnieni.
Np. u mojej córki właśnie trwa ta przygoda ; były dwa króliki, są dwa koty ( post z listopada ) a w trakcie są psie pertraktacje. 

Dzieci dorastały i wraz z nimi zmieniał się nasz zwierzyniec. Syn zdecydowanie był zwolennikiem kotów natomiast córka psiaków. I był taki dość długi okres, że pies z kotem żyli u nas w zgodzie a przynajmniej we wzajemnej tolerancji.

Na dobre przygoda z psiakami  rozpoczęła się od białego w czarne łaty coker spaniela, którego córka wycyganiła jak dostała się do szkoły średniej ( wówczas były jeszcze egzaminy wstępne ). W tym samym mniej więcej czasie staliśmy się posiadaczami małego kotka - kotki. Zwierzaki się zaprzyjaźniły.
Po kilku latach córka wyjechała na studia do Warszawy a nam pozostał spanielek , który wabił się Amon. Nasza kotka z kolei powiększyła swój przychówek o dwa kotki i tym sposobem mieliśmy w tym czasie 3 koty ( kotkę i dwa kocurki - na szczęście ) i jednego psiaka. I tak sobie żyli w pełnej symbiozie.

Po pewnym czasie córka w Warszawie sprawiła sobie większego psa, tym razem była to rottweilerka Margo. Wspaniała , bardzo mądra i z charakterem. W początkowym okresie Margo przyjeżdżała do nas tylko na wakacje, śmialiśmy się z mężem, że wnuczka przyjeżdża. I było super, pokochaliśmy Margo a ona nas. Przy jej wyjeździe łza w oku się kręciła. I to trwało ok. 3 lata. Córka skończyła studia, podjęła pracę a Margunia coraz dłużej przebywała sama i w końcu wylądowała u nas na stałe. I mieliśmy wówczas dwa  psy i koty.  Nie było z tym problemu bo już się wcześniej znały.

Na całe życie pozostał mi obraz jak kocurek zaczepiał Margo. Wystawiał łapkę z komórki i tą łapką Margunię delikatnie uderzał. Ona z kolei całkowicie zaskoczona zamierała w bezruchu i ze zdziwieniem patrzyła co się dzieje. Sprytny kotek powolutku wychodził z komórki i zaczynał się łasić o jej łapy. Niesamowity widok, Margo stała tak unieruchomiona a on z zadartym ogonem przemieszczał się powolutku pomiędzy łapami. W pewnym momencie kończy to podlizywanie i ucieka a ona w te pędy za nim. Ledwie trafił pomiędzy szczeble w ogrodzeniu i na swoje szczęście był szybszy od Margo.
To tyle z historii  a o smutnych sprawach nie będę pisać.

Mieliśmy dwuletnią przerwę od zwierzaków. W pewnym momencie zaczeliśmy szukać odpowiedniego dla nas psa. Założenia były takie; duży, krótkowłosy i koniecznie przyjazny dla dzieci ( wówczas już mieliśmy wnuczki ). Poszukiwania trochę trwały aż wreszcie zdecydowaliśmy się na mastiffa angielskiego.
Pewnego śnieżnego, lutowego dnia 2010 r. pojechaliśmy po niego pod Warszawę. Doskonale wiedziałam jak psiak wygląda, ale jak zobaczyłam 28 - kilogramowego czteromiesięcznego pieska zaniemówiłam i od razu się w nim zakochałam. I ta miłość trwa do dnia dzisiejszego, z wzajemnością zresztą. Nazwaliśmy go Argo ( skrót od Margo ) a po domowemu jest Niuńkiem.
Niuniek jest dużym ( ok 80 kg ), dostojnym, pięknym i łagodnym psem . Jest członkiem naszej rodziny. To niesamowity śpioch i pieszczoch a miejsca do pieszczot jest pod dostatkiem i jest się do czego przytulić.

Do dzieci jest bardzo przyjaźnie nastawiony, mimo że nie jest z nimi wychowywany ( wnuczki przyjeżdzają 3-4 razy w roku ). Nigdy nie zauważyłam niepokojących zachowań ( a przyglądałam mu się na początku dość dokładnie ). Wnuczki zostały przeze mnie również odpowiedno przeszkolone; nigdy nie wolno uciekać przed nim, bo to go nakręca do zabawy a ze względu na rozmiary o wypadek nietrudno, a jeżeli już biegnie należy stanąć i tyłem się odwrócić, a w ostateczności wołać babcię. I to okazało się super receptą, nigdy nawet w najmniejszym stopniu nie było nieprzyjemnych sytuacji i kolizji.

A to przykład bliskości 3 - letniej  Zary z Argo- kompletna ignorancja:



Wiadomo jak był młodszy był bardziej skłonny do psot. Najbardziej na tym ucierpiały buty ( nieopatrznie nie schowane ) i rogi wszystkich mebli ( bo nie miał problemu z dosięgnięciem ), ale to nic. Mąż mógł się wykazać sztuką renowacji. Padły też za jego przyczyną trzy piloty, mąż również nie narzekał, okazał stoicki spokój  a to przecież jego centrum dowodzenia. To wszystko nie było w stanie osłabić miłości do niego. To są przecież w mniejszym lub wiekszym zakresie przypadłości czy też niedogodności każdego posiadacza psa.

Argo jest moim towarzyszem codziennych spacerów, bardzo lubimy te wspólne chwile. Jest bardzo posłuszny. Nieraz spotykam się z zapytaniami czy nie szarpie. Nic z tych rzeczy, to mniejsze psy widzę jak poniewierają swoich właścicieli a on zawsze dostojnie idzie, jakby lekcewarzył cały świat dookoła.
Jak go coś zainteresuje przystaje na chwilę  i uważnie obserwuje po czym traci zainteresowanie.
Dużo wącha, nieraz śmieję się , że połowa spaceru to wąchanie ale widać , że to jest psia przyjemność i mu w tym nie przeszkadzam. Nigdy na spacerze nie szczeka.
Jeżeli chodzi o inne pieski to przygląda się im z daleka , jak mówię, że nie wolno , zostaw  - odpuszcza i idziemy dalej. Z kolei odważniejsze  i znajome psiaki chętnie do niego  podchodzą a on do nich jest bardzo przyjaźnie usposobiony. Z daleka mijamy się tylko z dużymi psami - kawalerami, bo dominację raczej każdy z nich ma we krwi, więc po co stwarzać tzw. sytuacje.
Mijane osoby również różnie reagują dzisiaj na przykład został słodziakiem. I faktycznie taki jest.

Jak na obronnego psa przystało jest bardzo terytorialny. Nikomu nie pozwoli wejść niezauważonym na swój teren. Zawsze reaguje szczekaniem przy każdym zbliżeniu się do ogrodzenia. Jego z kolei aparycja powoduje, że trudno spotkać śmiałka, który by próbował wejść niezapowiedziany.
Raz trafił się śmiałek , na teren posesji wszedł inkasent ( pomimo tabliczki ostrzegajacej ) i skończyło się to przyparciem osobnika do ogrodzenia z rękami do góry a Argo niemiłosiernie szczkając nie pozwolił mu się ruszyć. Dopiero moja interwencja oswobodziła bladego i wystraszonego intruza.
Ta terytorialność spowodowała, że w Chabaziewie zmuszeni byliśmy zamontować ogrodzenie bo bez niego terytorium Argo sięgało dotąd dokąd sięgał jego wzrok.
 
Przed laty gdy szukałam w internecie psiaka dla nas  spotkałam się z opinią właściciela mastiffa, że kto raz będzie jego szczęśliwym posiadaczem , nigdy nie zechce innego. I teraz po 6 latach spedzonych z Argo z całą stanowczością potwierdzam tą opinię. Oczywiście nie chcę obrazić innych piaków, które mieliśmy ale obecnie jest to dla nas pies idealny.   




  

wtorek, 19 stycznia 2016

Styczniowy weekend

Już drugi tydzień jak nie wyjechaliśmy do Chabaziewa i to jeszcze trochę potrwa ponieważ planujemy wyjazd dopiero w połowie lutego.  W latach wcześniejszych to się nie zdarzało. Byliśmy młodsi a przede wszystkim młodszy był nasz pies. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że tak się dzieje ze względu na temperaturę w domu . Ostatnim razem jak przyjechaliśmy do Chabaziewia temperatura w domu była zero stopni, ( bywało i mniej ) a nie było jeszcze wówczas takich mrozów. Mrozy dopiero przyszły w trakcie naszego tam pobytu. Jeżeli dla nas to jeszcze nie problem, bo zawsze można się rozgrzać jakąś naleweczką, grzańcem albo góralską herbatką i poczekać na ocieplenie to dla naszego psiaka jest to jednak zdecydowanie za zimno, zwłaszcza że ta rasa ma wrażliwe stawy.  Nagrzanie takiego domku to kilka godzin a Niuniek przez ten czas się trzęsie, aż przykro patrzeć. I jak sobie fajnie nagrzejemy to musimy już wracać. Tak, że aby do wiosny i znów zaczniemy jeździć co tydzień a potem tam bywać.  


Aby wypełnić jakoś czas w niedzielę odwiedziłam Pchli Targ, kupiłam nasiona i książkę Domowy Wyrób Nabiału. I wróciłam do domu bardzo, bardzo zadowolona.

Na Pchlim Targu kupiłam dwa talerze, oczywiście z kwiatowym motywem bo ten motyw wpisuje się w moją wieś;

Nasionek też kilka kupiłam i właśnie wysiałam pnącze jednoroczne, które się nazywa Asarina pnąca.
Jest to dla mnie nowość. W internecie znalazłam dwa komentarze; 1 - pięknie kwitnie i nawet udało się ją przezimować w garażu, a 2 - mniej optymistyczny, bo żadne nasionko nie wykiełkowało. Ciekawa jestem czy mnie się uda. Bardzo ładnie wygląda, kwitnie w różnych kolorach, od białego, przez róże do fioletu dorasta do 3 metrów i co bardzo ważne kwitnie całe lato, od lipca do października a tak ma wyglądać:



Jeszcze kilka słów o książce: jestem po jej pobieżnym przeglądnięciu i jest super. Oprócz domowych i bardzo prostych sposobów produkcji; jogurtów, maślanki, kefiru, masła, fety, mozzareli, ricotty, mascarpone itp są przepisy na ich wykorzystanie w kuchni. Oczywiście będę testować przepisy ale dopiero w Chabaziewie z '' prawdziwego ,, mleka, i będę na bieżąco o tym opowiadać.

W sobotę z kolei skończyłam układać piękny, sielski bukiet z georginii ( dalie ) z puzzli i zamówiłam w internecie kolejne bo chyba zdążyłam się już od nich uzależnić. Są wspaniałe, działają lepiej niż jakakolwiek terapia.  Oczywiście moje puzzle są z motywem sielsko-kwiatowym i wszystkie znajdą swoje miejsce w Chabaziewie.

sobota, 16 stycznia 2016

Sezon czas zacząć

No i stało się. Rozpoczęłam prace ogrodnicze, czyli wysiewy. Co prawda na razie jest tego niewiele i to tylko takie które długo wschodzą albo ich czas siania nadszedł.
Na pierwszy rzut poszła poziomka ( fragaria vesca ). Właśnie podczas dzisiejszych zakupów skusiłam się na jej nasiona. Wg. opisu jest to niska, plenna, powtarzajaca owocowanie i odporna na mróz roślinka. Zamierzam ją posadzić docelowo w skrzynkach lub donicach a skrzynki zawiesić np na płocie. Po raz pierwszy wysiewam poziomki i jestem ciekawa zbiorów. Czas pokaże.

Drugi wysiew to bieluń surmikwiat. Z tą roślinką mam już pewne doświadczenie. Po raz pierwszy widziałam ją w kwietnikach w Warszawie około 10 lat temu. Spacerując z malutką Klarą - wnuczką zauważyłam roślinkę, która mnie zachwyciła. Nie znałam jej i nie wiedziałam jak się nazywa. Dopiero po latach zauważyłam ją w sklepie na opakowaniu z nasionami. Okazało się, że jest to odmiana bielunia.  Jest mniejsza i jej piękne kwiaty, trąby są wzniesione do góry. Wyhodowałam ją już z nasion w roku ubiegłym ale nie byłam zadowolana w efektów, nie mało w tym mojej winy. Rosła w dużych donicach w pełnym słońcu, niby wszystko ok, ale myślę że główny grzech to za małe nawożenie i za skąpe podlewanie. W roku ubiegłym lato było suche i upalne a ja niestety od czasu do czasu wyjeżdżałam z Chabaziewa i mój biedny bieluń trochę cierpiał i zbuntował się.
W tym roku będę sadzonkę uszczykiwać aby spowodować jej lepsze rozgałęzienie, taką przynajmniej mam nadzieję.  Posadzę ją tym razem w ziemi w miejscu lekko zacienionym i bardziej wilgotnym. Zobaczymy co z tego wyjdzie .
I jeszcze jedno spostrzeżenie: należy uważać na ślimaki, bo mimo że jest trująca to ślimaki traktują ją jako przysmak.

Tak wygląda ta piękna roślina , co prawda nie z mojej uprawy ale jako wzór docelowy:

Przy okazji paprania się w ziemi posadziłam jeszcze 4 cebulki amarylisów. Mam je już od kilku lat, po kwitnieniu ścinam łodygę z przekwitłym kwiatem. Rośnie ona sobie jeszcze do sierpnia-września, w tym czasie podlewam ją i od czasu do czasu nawożę, po czym daję jej zaschnąć i przenoszę do piwnicy. W pewnym momencie ( grudzień - styczeń ) cebulki się budzą i wypuszczają zielony fragment. Wówczas przesadzam je do nowej ziemi lekko podlewam i sobie rośną aby po ok 2-3 miesiącach zakwitnąć.
Jedno co nie daje mi spokoju, to do tej pory nie wiem dlaczego nie wszystkie amarylisy zakwitają ?

Teraz wyglądają tak, na razie takie malutkie :


 


środa, 13 stycznia 2016

Zwykły dzień


Dzień, jak wiele innych w tym roku zwykły, zimowy, pochmurny i deszczowy. Dla mnie to nie problem. Mam wiele zajęć o czym wcześniej pisałam ale zapomniałam o jeszcze jednym, codziennym i niezależnym od pogody. Jak nie jestem w Chabaziewie i nie szaleję po moich łanach to jestem w pięknym Rzeszowie ( bo tutaj mieszkam ) i uskuteczniam codzienne spacery. Od kiedy zakończyłam życie zawodowe praktycznie poruszam się bez samochodu. I całe szczęście, bo uwielbiam słodkości i to jakimś dziwnym trafem najbardziej smakują mi wieczorem, a im później tym lepiej. Jest to niestety moja słabość, z którą nie potrafię skutecznie walczyć.
A trwa ona już 12 lat od kiedy rzuciłam palenie tym razem skutecznie.

Właśnie spacery to takie trochę moje rozgrzeszenie.
Codziennie staram się znaleźć jakiś cel mojego spaceru. Jest to najczęściej jakiś sklep byle nie za blisko domu. Może to być wyprawa po książkę, włóczkę, kordonek, czy przysłowiową pietruszkę, byle iść. Bardzo lubię wybrać się na któryś z ryneczków albo halę targową np. po świeży szpinak, brukselkę czy też brokuł. Ten kierunek już niedługo jeszcze bardziej polubię bo zaczną się sadzonki i kwiatki. Wtedy dostanę, jak co roku, zawrót głowy a ta przypadłość trwa u mnie do końca lata.

Wycieczka np.na halę targową to ok 4-5 kilometrów przebierania nogami w zależności jaką drogę wymyślę bo i drogi lubię zmieniać. Z takiego spaceru wracam jakby naładowana czymś pozytywnym jakąś fajną energią.  Moje spacery obejmują również większe zakupy, kiedyś zakupiłam w Ikei pojazd dwukołowy napędzany siłami mięśni czyli wózek zakupowy. Jest dość pojemny, tak że wyśmienicie się sprawdza w moich zakupach.

Potem około 13 - 14 godziny, wychodzę z psem na spacer, trwa on około godziny .
Z moim mastiffem , zresztą chyba to jest cecha tych psów - molosów , muszę nieustannie chodzić ponieważ jakikolwiek postój wykorzystuje na siadanie a przecież nie o to chodzi na spacerze. Jest też za duży i za dostojny aby bawić się z innymi psami, jemu wystarcza tylko kontakt węchowy, nawiasem mówiąc jest on bardzo przyjaźnie nastawiony do innych piesków, oczywiście takich którym nie w głowie dominacja.

A to mój towarzysz spacerów masitff - Argo po domowemu Niuniek w dwóch wersjach:
śpiącej

i brodzącej




niedziela, 10 stycznia 2016

Pierwsze wiosenne? zakupy

No właśnie, dzisiaj za oknem zrobiło się wreszcie trochę zimy, pada mokry śnieg, na zewnątrz ślizgawica  a ja nie powstrzymałam się i wybrałam się do Castoramy po pierwsze w tym roku nasiona. Jak już wcześniej wspomniałam ja już czuję wiosnę. Jak co roku aby nie narazić się na nadmierną, nagłą  dziurę w domowym budżecie zakupy rozbijam na części czyli zawsze jak idę do sklepu i widzę nasiona to coś kupuję. W sumie na jedno wychodzi ale jakoś choć trochę rozciąga się w czasie. Poza tym mam ciągłą przyjemność, bo uwielbiam takie zakupy.

 Tym razem zakupiłam głównie zioła; majeranek, tymianek prowansalski, cząber oraz mieszankę jadalnych kwiatów i ziół . W tym roku zaplanowałam urządzić wiejski ogródek ziołowy to znaczy taki w którym znajdą się oprócz typowych ziół również kwiaty.
Co prawda już w ubiegłym roku coś takiego stworzyłam jednak nie wszystko wyszło jak należy ale wyciągnęłam wnioski i mam nadzieję, że w tym roku będzie lepiej.
Moja ziołowa rabata zajmuje niewiele miejsca, jakieś 2m x 5m, jak widać jest wąska i długa. W tym miejscu stała przybudówka przylegajaca do stodoły tzw. wozownia. Dla wyjaśnienia, wozownia to takie pomieszczenie gdzie na wsi trzymało się wozy / furmanki. Ponieważ była w fatalnym stanie musieliśmy ją rozebrać i miejsce znalazło swoje przeznaczenie - kącik ziołowy.
W moim ogródku na stałe zagościł już hyzop, rozmaryn, lubczyk i dobrze się mają. Używam je jako przyprawy.
Hyzop jest ziołem o dość intensywnym smaku i zapachu. Jest również ozdobą ogródka ponieważ ładnie kwitnie na fioletowo i po przycięciu powtarza kwitnienie.  Sprawdza się np dodany do zielonej sałaty ale w minimalnych ilościach ( 2-3 listki lub kwiaty) oraz dopełnia smak w zupach grochowej, fasolowej, z soczewicy. Zamierzam oczywiście poszerzyć swoje eksperymenty z tym zielem, zresztą nie tylko z tym.
Rozmaryn z kolei jest przeze mnie wykorzystywany głównie do potraw mięsnych.
Lubczyk z kolei jest niezastąpiony do zup jarzynowych a zwłaszcza do rosołu.

Ponieważ lubię nowości zawsze staram się je ściągnąć do mojego Chabaziewa, chociaż zawsze mam na uwadze aby nie zatracić charakteru ogrodu; czyli wiejskiego, naturalistycznego nieładu.
Oczywiście nie mówię tutaj o sadzonkach oferowanych w internecie, gdyż tutaj należało by mieć wór z pieniędzmi ale raczej wybieram tańsze opcje np. nasiona. Chociaż od czasu do czasu pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa.

Ale wracając do dzisiejszych zakupów; nie obyło by się od nowości a mianowicie tym razem jest to ostoperest plamisty i szarłat trójbarwny. Ten pierwszy jest mi doskonale znany ale od strony leczniczej. Jest chyba obecnie na fali ze względu właśnie na swoje właściwości dobroczynne, nazywany nawet jako leczniczy cud natury. Właściwości jakie mu się przypisuje to; działanie oczyszczające i leczenie przewlekłych schorzeń wątroby, wpływa korzystnie na funkcjonowanie mózgu, działanie przeciwnowotworowe, pomocne przy leczeniu cukrzycy itd. jest tego trochę w związku z czym doszłam do wniosku , że spróbuję wyhodować tą roślinkę w Chabaziewie, oczywiście o efektach tej hodowli poinformuję.

Na dodatek ładnie wygląda:

Szarłat ( amaruntus )  jest również rośliną jadalną zwaną nawet złotem Inków ale ja marzę aby wreszcie zagościła w moim ogrodzie jako roślina ozdobna.Ta odmiana ( trójbarwny ) dorasta do 40-60 cm wysokości jej ozdobą są kolorowe liście. W roku ubiegłym roku próbowałam wysiać do gruntu szarłat wysoki ale niestety nic z tego nie wyszło. Ponieważ pod tym względem jestem dość uparta więc w tym roku spróbuję wyhodować i jeden i drugi z rozsady. Trzymam za siebie kciuki. 

czwartek, 7 stycznia 2016

Refleksje

No nareszcie uporałam się z kataklizmem, który mi się przytrafił. Dzisiaj ostatni trybik został ustawiony na swoje miejsce, a mianowicie nowy piecyk gazowy na ciepłą wodę został zamontowany. Można powiedzieć, że mimo wszystko obyło się bez większych kosztów. Piecyk podobno i tak już niedługo by się rozsypał, miał 17 lat, a wieczność jego ( Junkers ) jest przewidziana na 15 lat.
Podczas tych wszystkich niedogodności najbardziej odczułam brak wody przez 3 dni, właśnie ze względu na fontannę z piecyka.

W związku z tym, że nic nie mogłam robić miałam wiele czasu na przemyślenia.
Doszłam do wniosku, że niestety za wygodę należy niestety nieraz mocno płacić i nie chodzi mi tu bynajmniej o stronę finansową. Istotniejsze jest to aby nie ulec frustracji.
Przez wygodę rozumię gazowe ogrzewanie, gaz, wodę z wodociągów no i wszystkie urządzenia działające na prąd. Jedna nieuwaga, coś nie zatrybi z różnych przyczyn i mamy prawie katastrofę, zimno w domu, brud zaczyna wchodzić drzwiami i oknami , piętrzą się sterty brudnych naczyń itp.
Najgorsze jest to, że nie ma się na to wpływu , czekamy na serwis, który postawi diagnozę albo w najleprzym przypadku usunie usterkę. Dobrze jak to jest szybko. A my w tym czasie jesteśmy całkowicie bezradni a to jest sytuacja  niesamowicie dołująca, przynajmniej dla mnie taka była.
Właśnie ta bezradność doprowadziła mnie do tezy, że ja jednak wolę mniej wygód ale wiekszy wpływ na to co się wokół mnie dzieje.
Zmierzam do tego, że życie na wsi ( w domyśle Chabaziewo ) jest jednak bardziej przewidywalne.
Wiem, że aby mieć ciepło muszę ( mój mąż ) w piecach napalić, a to jak będzie ciepło zależy od tego ile węgla się do nich włoży.
Wiadomo, że należy w to włożyć trochę pracy ale jaki efekt. Jakie to jest cudowne ciepło, ja to nazywam ciepłe ciepło, całkiem inne niż to z kaloryferów.  A jakie wspaniałe są potrawy gotowane na kuchni. Woda jest ze studni a ciepła wówczas jak się pod kuchnią grzeje, czyli 3 w 1.

Brak światła też tutaj nie jest katastrofą, bo świeczka w takim otoczeniu stwarza niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju klimat. 

Karnawałowe Chabaziewo z dnia 2 stycznia jeszcze bez śniegu.


niedziela, 3 stycznia 2016

Było sielsko....

Było pięknie, było miło, było ciepło, było swojsko i bajkowo o tak:

i kubeł zimnej wody................


Wróciliśmy z tej sielskości do cywilizacji i od razu obuchem w łeb. Ale po kolei.
Nigdy nie lubię wyjeżdżać z Chabaziewa bo w cywilizacji czego można się spodziewać? Przeważnie rachunków do płacenia !
Tym razem było jeszcze gorzej. Wyjeżdżając na wieś 27 grudnia, zimy raczej nie było, było dosyć ciepło jak na grudzień. Ja mam przyzwyczajenie, że zawsze przed wyjazdem skręcam kaloryfery zgodnie z tym co pan Tym reklamuje. I wszystko by było fajnie gdyby nie niespodziewany atak mrozu( niespodziewany w styczniu,  zaskoczenie????)  i mój mąż.
Dzień przed powrotem miałam lekki niepokój. Na dworze temperatura od połowy tygodnia dobrze poniżej zera, wczoraj -16stC a w nocy przed wyjazdem  -22stC.
Spać nie mogłam, nawet z pieskiem nie poszłam na spacer tylko zakomenderowałam szybki wyjazd, okazało się, że miałam przeczucie i każda minuta dosłownie była ważna.
Wchodzę do domu i od razu spoglądam na termometr i oczom nie wierzę , zero stopni. Nie czułam tego od razu bo na dworze było minus 10.
No i panika, dlaczego tylko tyle, co z kaloryferami, czy nie zamarzły itd. Nagle okazuje się, że piec centralnego ogrzewania nie działa, co się stało? Biegniemy do kotłowni i okazuje sie, że nie jest włączony do prądu.
Co to ? jakieś skrzaty psotne? No a mój mąż zaniemówił.
Przed naszym wyjazdem ładował akumulator do samochodu, żeby nie zrobił nam psikusa i wyłączając go z prądu wyłączył wszystko co było w rozdzielce czyli również piec. Nie miało to oczywiści związku z jakąkolwiek oszczędnością, na którą już wcześniej pomstował.
Piec został włączony i co się okazało, kaloryfery nie zdążyły na szczęście zamarznąć, przynajmniej tak się na razie wydaje ale rury w ścianach niestety tak.
Cztery godziny trwało rozmrażanie ich przy pomocy dmuchawy i wreszcie na jednym poziomie powoli robi się ciepło, które jest wspomagane kominkiem. Na drugim poziomie nadal walczę.

Aby dopełnić całości jesteśmy jeszcze bez wody, bo zamarzła w piecyku gazowym i mieliśmy po odtajeniu dość orzeźwiający prysznic, czuliśmy się prawie jak morsy przed wejściem do jeziora. Wymusiło to na nas zakręcenie kurka z wodą.
Teraz wznosze modły aby się tylko na tym skończyło i żeby rury wytrzymały, chciaż kaloryfery też do końca mi się nie podobają.

I jeszcze jedna strata. Temperatury niestety nie przeżyły moje kwiatki, wygląda na to,że w niektórych miejscach było chyba poniżej zera.Storczyki już wypuszczały łodygi z kwiatami a teraz wszystko  zwiotczało. Fiołków chyba też nie da się uratować bo klapły.
I chyba nie będzie z czego robić na wiosnę szczepek. Moja kolekcja różnokolorowych pelargoni ( takich z wiejskiego okienka )  i  fuksji chyba jest nie do uratowania.

I tak to się kończy jak się za długo leniuchuje.
Ale jak ja to mówię trudno, mogło być gorzej.......................

piątek, 1 stycznia 2016

Podsumowanie 2015

No właśnie, cóż to w takim dniu, gdy Sylwestra spędza się na sielskiej wsi, można robić?
Ja myślę, że jest to wspaniały czas na roczne i nie tylko podsumowania i refleksje. Jeszcze wcale nie tak dawno ( tak się przynajmniej wydaje ) organizowaliśmy u siebie w domu imprezy sylwestrowe i nie tylko te. Wówczas szykowało się wystrzałowe kreacje, fajerwerki i bawiło się do białego rana. Był to czas gdy taniec był dla mnie bardzo, bardzo ważny, wręcz jak usłyszałam muzykę to same nogi zaczynały tańczyć. Ale, jak ja to mówię, już się naimprezowałam, natańczyłam  i po prostu przestało mnie to już bawić. Co nie znaczy, że osoby w moim wieku nie powinny się bawić. Ja po prostu wybrałam teraz inny, spokojniejszy model życia .
Czas tak szybko leci, coś się kończy ale to nie znaczy, że nadal nie może być ciekawie i fajnie. Teraz jest po prostu inaczej. Gdy jesteśmy młodzi, świat kręci się wokół  dzieci, szkoły i pracy, człowiek żyje na innych-wysokich obrotach. Ciągle w jakimś pędzie , ciągle się spieszy aby nie zostać gdzieś z tyłu.
W tym wszystkim dobrze aby jednak nie zapomnieć o sobie i swoich marzeniach. Mnie się udało je zrealizować właśnie dzięki domkowi na wsi. Zawsze wiedziałam, że dzieci dorosną i wyfruną z domu rodzinnego, że kiedyś przyjdzie czas pożegnać się z życiem zawodowym i marzyłam aby czas na emeryturze spędzić właśnie na wsi.

I właśnie teraz przyszedł ten czas, czas na '' zbieranie plonów ''. Życie stało się spokojne, nigdzie się nie śpieszę, nic nie muszę, uwielbiam wnuczki i każdą chwilę z nimi spędzoną, szukam sobie różnych zajęć na które za młodych lat nie miałam czasu ani ochoty, mam dużo wolnego czasu który wypełniam np czytaniem. Sadzę kwiatki, koszę trawniki, przycinam krzewy, zbieram owoce i robię przetwory. Po prostu jestem, jak to się mówi, panią siebie samej.

Spotykamy się od czasu do czasu z  przyjaciółmi i znajomymi u nas na wsi . Zawsze staram się przygotować produkty własnej produkcji. Jestem fanką prostego, swojskiego jedzenia. Jak już kiedyś pisałam sama robię wędliny, a w tym roku również rozpoczęłam zabawę z serami.
U zaprzyjaźnionych rolników zakupuję krowie i kozie mleko i po prostu eksperymentuję z serami. Najlepiej wychodzą mi : z mleka krowiego; koryciński i pleśniowy a z koziego; koryciński z różnymi dodatkami.  Kiedyś szerzej o tym napiszę.
Oczywiście nigdy u mnie nie może zabraknąć smalczyku z jabłkiem i cebulką podawanego z ogórkami kiszonymi. Palce lizać!!
No i nie może brakować dobrego alkoholu, oczywiście w moim wykonaniu. Od lat robię nalewki, co roku coś nowego ale mam parę sprawdzonych, które powtarzam. W tym roku były to pigwówka, jeżynówka, orzechówka ( wyśmienita na problemy żoładkowe ), aroniówka ( na kłopoty z nadciśnieniem ), z owoców z dzikiego bzu ( na odporność ) i czosnkowa ( na przeziebienie ).
Są również wina, to specjalność mojego męża. Co roku przy mojej sugestii robi dwie dziesięciolitrowe butle wina. co roku inne i niemniej ciekawe. W tym roku były to z kwiatów dzikiego bzu ( lekko musujace ) i z tarki o niepowtarzalnym jakby śliwkowo-wiśniowym smaku.
Oczywiście jestem zaopatrzona w obszerną, fachową literaturę, która daje mi podstawy do eksperymentów. Są to m.in. Encyklopedia domowych wyrobów , wspaniała jest tam wszystko co domorosłego wytwórcę może zainteresować, Domowy wyrób serów, bardzo obszerne i fachowe o serowarstwie, Wielka księga nalewek, Domowy wyrób wędlin  i inne .

Ponieważ kocham czytać, jestem stałą czytelniczką biblioteki ale również co miesiąc kupuję jedną albo dwie książki. Bardzo spodobało mi się kupowanie w internecie, można spokojnie przeglądnąć tytuły, spojrzeć na treść i cenę. Kupuję przeważnie w EMPiKu z dostawą do salonu. Właśnie zamówiłam książkę Andrzeja Andrusiewicza ROMANOWOWIE. Już nie mogę się doczekać.  Oprócz tego czeka na mnie już książka pani Nowaczyk Poszukiwanie Przodków. Genealogia dla każdego. To jest dla mnie wyzwanie na przyszły rok i chyba również na kolejne.

Tak sobie siedzę w ten ostatni dzień roku i mam uczucia mieszane, bo cieszę się że już mamy wreszcie nowy rok , bo zawsze od tego czasu cieszę się, że do wiosny już niedaleko, dni stają się przecież coraz dłuższe, słoneczko coraz wyżej a z drugiej strony lat przybywa, w moim przypadku stanie się to już w styczniu. Ale i tak cieszę się, bo uwielbiam wiosnę.
Prawdopodobnie już w lutym zacznę bawić się w ogrodniczkę , zresztą jak co roku i zacznę wysiewać kwiatki i szczepić pelargonie ale o tym więcej w odpowiednim czasie.

Troszkę się chyba rozpisałam, ale u mnie tak czasami się zdarza jak się nakręcę ( tak chyba się teraz mówi ). I.... zahaczyłam już o Nowy Rok.
W związku z tym moc najserdeczniejszych życzeń z mojego oszronionego Chabaziewa.

Na szczęście, na zdrowie na ten Nowy Rok,
Niech Wam się rodzi kapusta i groch,
Ziemiaki jak pniaki, groch jak chodaki
A proso abyście nie chodzili boso.