No to wróciliśmy, ale po kolei.
Druga połowa tygodnia upłynęła pod hasłem wyjazdu , wreszcie! do Chabaziewa. Ferie się rozpoczęły więc czemu nie.
Zakupy zrobione aby przez dwa tygodnie nie zawracać sobie głowy sklepami czy też innymi cywilizacyjnymi wynalazkami. Akumulatory naładowane, nie tylko nasze ale i samochodowe. Samochodowe, bo do takich ekstremalnych wojaży konieczne są dwa. Jeden stary, wysłużony, mój ulubiony i przystosowany do transportu naszego pupila. Z tyłu z odpowiednią ławeczką między siedzeniami aby pieskowi było wygodnie. A drugi terenowy do transportu wałówy i wszystkich innych niezbędnych rzeczy i precjozjów.
Przez większą część tygodnia trwała również dyskusja w temacie ustalenia godziny zero czyli dnia wyjazdu. Raz miał to być piątek a raz sobota. Pogoda niestety nie pomagała nam. Raz wyż, raz niż a do tego od czasu do czasu załamanie pogody.
Kontakt z sąsiadami uaktywnił się a głównie pytanie: czy Was zasypało? Uzgodniliśmy w końcu nasz przyjazd, droga do Chabaziewa została odśnieżona, więc w sobotę rano wsiadamy do samochodów, każdy do swojego i w drogę.
Żeby było ciekawie i andrenalina osiągnęła właściwy do zimowych wojaży poziom, całą noc z piątku na sobotę no i sobotę sypało sobie śniegiem. W poprzednim poście pisałam troszkę o drodze do Chabaziewa. Więc nie jest to tak zwana bułka z masłem.
Nie zważając na nieciekawą perspektywę ruszyliśmy w drogę. Przed podjazdem w górę mąż założył łańcuchy. Przecież nie robi tego często więc poszły wiązanki i około półtorej godziny też.
Część drogi została odśnieżona ( choć bardzo szybko nie było tego widać ), o tak:
no i wydrapaliśmy się nawet bez większych problemów na górę. Teraz pozostał odcinek opadający w dół. No i zaczęło się. Okazało się, że niestety drogi nie widać, jest totalnie zasypana. A do szczęścia tak blisko. Ja mój samochód zostawiłam na główniej drodze i z psiakiem miałam iść na piechotę.
I już nawet to robiłam:
Ale mąż z całą wałówą musi zjechać. I nawet mu to szło aż w pewnym momencie nie wiadomo było gdzie droga a gdzie pole. No i wylądował w jakimś rowie, co prawda niewielkim ale wystarczającym aby się zakopać. Dzwonię po pomoc, kolejny sąsiad wsiada w traktor i jedzie nam z odsieczą.
Koniec tego jest taki, że traktor troszkę go pociągnął i też się zakopał a na dodatek przebił oponę. A śnieg sypie, robi się półmrok i w końcu męska decyzja, wracamy a Fronterę zostawiamy na środku pola ornego.
No i tym sposobem wróciliśmy do domu ok 16 godz, przewietrzeni, dotlenieni ale mąż oczywiście wściekły i zmęczony. Och ta męska ambicja, samochód się nie sprawdził. Ale jak miał się sprawdzić jak traktor nie dał rady? Muszę przyznać, że mężusio dał sobie w kość, samo kilkugodzinne machanie łopatą przy odkopywaniu samochodu było rzeczą jedyną w swoim rodzaju. Wręcz stwierdziłam, że przez całe pięć ostatnich lat tyle nie machał co tutaj w przeciągu tak krótkiego czasu.
Ja za to zrobiłam kilka zdjęć prawdziwej zimie, bo dawno takiej nie było :
i jestem bogatsza o jeszcze jedną przygodę i wcale nie widzę w tym aż tak złych stron. Siedzę sobie teraz w cieple, które w Chabaziewie osiągnęło by się co najmniej za kilkanaście godzin, piszę posta a za chwilkę coś podziergam na szydełku.
A początkiem tygodnia planujemy odzyskać samochód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz