Aby zdrowym być ;
- czosnek niedzwiedzi 9.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/czosnek-niedzwiedzi.html
- maje 3.05.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/maje.html
- pokrzywa 15.05.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/05/pokrzywa.html
- dziki bez 5.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/dziki-bez-kwiaty.html
- truskawki 19.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/truskawki.html
- maliny 1.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/maliny.html
- kurkuma 21.08.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/08/keczup-kozi-ser-i-kurkuma.html
- topinambur 6.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/11/topinambur.html
- ocet jabłkowy 25.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/11/ocet-jabkowy.html
- kurdybanek 21.05.2017 http://kocham-wies.blogspot.com/2017/05/weekend-z-kurdybankem-w-tle.html
Witam w Chabaziewie

sobota, 31 grudnia 2016
Kulinarny misz masz 2015 - 2016 r
Kuchenne wyczyny
- pizzerinki 18.11.2015 :http://kocham-wies.blogspot.com/2015/11/nadal-jestem-w-odwiedzinach-u-corki-i.html
- schab gotowany kwadrans 9.12.2015 http://kocham-wies.blogspot.com/2015/12/kulinarne-przygotowania-do-swiat.html
- wędlina długodojrzewająca
- boczek po ukraińsku
- zupa gołąbkowa 17.02.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/02/moje-chabaziewo-smaczna-kuchnia.html
- ser koryciński 6.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/moj-ser-korycinski-i-nie-tylko.html
- riccota
- pasztet 13.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/kolejny-tydzien.html
- sałatka selerowa 20.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/swiateczne-przygotowania.html
- szynka
- ser pleśniowy 2.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/moj-ser-plesniowy.html
- zupa z czosnku niedzwiedziego 9.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/czosnek-niedzwiedzi.html
- pesto z czosnku niedzwiedziego
- sałatki wiosenne 26.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/maje.html
- miodzik z maji
- zupa z pokrzywy 15.05.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/05/pokrzywa.html
- wino z kwiatów z dzikiego bzu 5.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/dziki-bez-kwiaty.html
- nalewka z kwiatów z dzikiego bzu
- syrop z kwiatów z dzikiego bzu
- truskawki w syropie 19.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/truskawki.html
- różany syrop z truskawek
- konfitura rabarbarowo - truskawkowa
- ogórki kiszone 25.06 2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/maliny.html
- sok malinowy 1.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/wreszcie-wakacje.html
- nalewka malinowa
- domowy jogurt
- placuszki z malinami
- dżem z malin 9.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/wakacje-z-wnuczkami.html
- musztarda 17.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/musztarda.html
- kremowa zupa z młodej cebuli
- patisony a'la kotlety 30.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/cukinie-kabaczki-parisony.html
- leczo
- zupa z cukini
- pasztet z cukini
- placki z cukini
- frittata grzybowa 6.08.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/08/letnie-grzybobranie.html
- placki grzybowe
- grzyby marynowane
- keczup z cukini 2108.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/08/keczup-kozi-ser-i-kurkuma.html
- zupa serowa z pieczarkoami 4.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/skonczyy-sie-wakacje.html
- niedzielna zapiekanka
- kremowa zupa z dyni 18.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/dynia-i-nie-tylko.html
- placuszki z dyni
- ryż z jabłkami 25.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/takie-sobie-bajdurzenie.html
- buraczki z cukinią 2.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/i-na-koniec-buraki.html
- buraczki marynowane
- botwinka do barszczu
- mięsne kulki 23.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/i-w-droge.html
- zupa z soczewicy 30.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/co-dobre-szybko-sie-konczy-ale.html
- sznycle z indyka
- ocet jabłkowy 25.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/11/ocet-jabkowy.html
- schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami 3.12.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/no-i-wreszcie-weekend-poprzedni-bo.html
- wyjątkowy w smaku karczek
- kwas buraczany 11.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/a-swieta-tuz-tuz.html
- schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/no-i-wreszcie-weekend-poprzedni-bo.html
- wyjątkowy w smaku karczek
- pizzerinki 18.11.2015 :http://kocham-wies.blogspot.com/2015/11/nadal-jestem-w-odwiedzinach-u-corki-i.html
- schab gotowany kwadrans 9.12.2015 http://kocham-wies.blogspot.com/2015/12/kulinarne-przygotowania-do-swiat.html
- wędlina długodojrzewająca
- boczek po ukraińsku
- zupa gołąbkowa 17.02.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/02/moje-chabaziewo-smaczna-kuchnia.html
- ser koryciński 6.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/moj-ser-korycinski-i-nie-tylko.html
- riccota
- pasztet 13.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/kolejny-tydzien.html
- sałatka selerowa 20.03.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/03/swiateczne-przygotowania.html
- szynka
- ser pleśniowy 2.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/moj-ser-plesniowy.html
- zupa z czosnku niedzwiedziego 9.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/czosnek-niedzwiedzi.html
- pesto z czosnku niedzwiedziego
- sałatki wiosenne 26.04.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/04/maje.html
- miodzik z maji
- zupa z pokrzywy 15.05.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/05/pokrzywa.html
- wino z kwiatów z dzikiego bzu 5.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/dziki-bez-kwiaty.html
- nalewka z kwiatów z dzikiego bzu
- syrop z kwiatów z dzikiego bzu
- truskawki w syropie 19.06.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/truskawki.html
- różany syrop z truskawek
- konfitura rabarbarowo - truskawkowa
- ogórki kiszone 25.06 2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/maliny.html
- sok malinowy 1.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/06/wreszcie-wakacje.html
- nalewka malinowa
- domowy jogurt
- placuszki z malinami
- dżem z malin 9.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/wakacje-z-wnuczkami.html
- musztarda 17.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/musztarda.html
- kremowa zupa z młodej cebuli
- patisony a'la kotlety 30.07.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/07/cukinie-kabaczki-parisony.html
- leczo
- zupa z cukini
- pasztet z cukini
- placki z cukini
- frittata grzybowa 6.08.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/08/letnie-grzybobranie.html
- placki grzybowe
- grzyby marynowane
- keczup z cukini 2108.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/08/keczup-kozi-ser-i-kurkuma.html
- zupa serowa z pieczarkoami 4.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/skonczyy-sie-wakacje.html
- niedzielna zapiekanka
- kremowa zupa z dyni 18.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/dynia-i-nie-tylko.html
- placuszki z dyni
- ryż z jabłkami 25.09.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/09/takie-sobie-bajdurzenie.html
- buraczki z cukinią 2.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/i-na-koniec-buraki.html
- buraczki marynowane
- botwinka do barszczu
- mięsne kulki 23.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/i-w-droge.html
- zupa z soczewicy 30.10.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/co-dobre-szybko-sie-konczy-ale.html
- sznycle z indyka
- ocet jabłkowy 25.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/11/ocet-jabkowy.html
- schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami 3.12.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/no-i-wreszcie-weekend-poprzedni-bo.html
- wyjątkowy w smaku karczek
- kwas buraczany 11.11.2016 http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/a-swieta-tuz-tuz.html
- schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami http://kocham-wies.blogspot.com/2016/12/no-i-wreszcie-weekend-poprzedni-bo.html
- wyjątkowy w smaku karczek
Sylwestrowe podsumowanie roku 2016
Jest Sylwester a ja tak sobie siedzę i myślę; Jak ten czas szybko leci, dopiero podsumowywałam rok poprzedni i ani się spostrzegłam znów to robię. Tylko, że w roku ubiegłym siedziałam sobie w Chabaziewie. Teraz zdecydowaliśmy się nie jechać. Głównie ze względu na Niuńka:
Mam tutaj na myśli głównie mało zachęcającą temperaturę panującą w domu. My to jakoś dajemy radę, grzaniec, herbatka z prądem i jest OK,a na dodatek pod choinką znalazłam koc elektryczny. Na pewno się przyda. A biedny pies co? Telepie nim przeokrutnie aż serce się ściska. I trwa to dotąd aż zapanujemy nad temperaturą.
Podejrzewam, że jest nam za to wdzięczny, chociaż uwielbia Chabaziewo tak jak my.
A poza tym na te 3 dni jechać ? Jak za dwa tygodnie są ferie i wtedy pobędziemy już bite dwa tygodnie.
Tak, żę tegoroczne moje przemyślenia odbywają się w Rzeszowie w białej sali ( czytaj sypialni ) i z pilotem w ręce. Ale nie tylko, trochę dziergam, szukam rodziny, układam puzzle no i piszę. A poza tym z niecierpliwością czekam wieczorowej pory bo kupiłam dzisiaj książkę Hatszepsut i marzę aby zanurzyć się w świecie faraonów.
Jaki ten rok był ? Tak sobie myślę,że dobry, nie powiem że bardzo bo zawsze może być lepiej, ale do narzekania nie mam powodu. Zresztą i tak staram się tego nie robić. Raczej był spokojny i w zasadzie upłynął w takim tempie jakie mu wyznaczyliśmy.
Ktoś może powiedzieć, że był nudny ale dla nas w sam raz.
Wiosna, lato i jesień upłynęła pod hasłem Chabaziewo. I po raz kolejny muszę powiedzieć, że jestem przeszczęśliwa, że go mam, że spędzam tu wspaniale czas na emeryturze. Piszę głównie o sobie ale mój mąż też zrobił się zdecydowanym fanem Chabaziewa, co nie było takie oczywiste na początku. Tylko, że On dzieli tę przyjemność z pracą zawodową, ale dobrze że są wakacje i wówczas może faktycznie nacieszyć się wsią i od czasu do czasu sobie popracować fizycznie.
Uwielbiam w zimie oglądać zdjęcia, które zrobiłam latem i wspominać te upały, codzienne ganianie z konewką i podlewania kwiatów ( a było ich w różnych pojemnikach 64 ) i kombinować co by tu zmienić:
i liczyć dni i tygodnie do kolejnego chabaziowego szaleństwa.
W tym roku można powiedzieć najbardziej zafascynowała mnie genealogia. I praktycznie każdą wolną chwilę tej nowej pasji poświęcałam. A jest to coś niesamowitego, to coś takiego jak układanie fantastycznych puzzli. Szukasz, szukasz i znajdujesz prędzej czy później brakujący element układanki.
Pamiętam jak znalazłam pierwszą metrykę a był to akt urodzenia mojego dziadka. Czułam się tak jakbym faktycznie uczestniczyła w tym ważnym momencie, czyli podczas chrztu, który odbył się w 1908 roku. Ciśnienie mi się podniosło i patrzyłam z niedowierzaniem. Tym większe były emocje, bo początkowo wydawało mi się, żę sprawa jest nie do przeskoczenia. Przecież ta gałąź mojej rodziny pochodzi z Kresów. Więc jakim cudem mam cokolwiek znaleźć? Wówczas byłam całkowicie zieloną genealożką, chociaż i do tej pory mam mnóstwo braków. Ale dzięki wspaniałym stronom internetowym i osobom które je prowadzą oraz innym genealogom pasjonatom, powoli brnę w ten fascynujący świat. A najciekawsze jest to, że jak się już raz w to wdepnie to nie można przestać.
Drugim najważniejszym momentem moich poszukiwań było znalezienie mojej pra-pra-pra babki. Stało się to w przedświątecznym tygodniu (a pisałam, że nie można przestać? ). To jest jak prezent świąteczny. Po ponad półrocznych poszukiwaniach znalazłam ją. Wcześniej już ustaliłam jak nazywała się z domu, ale niestety nie mogłam natrafić na jej ślad. Aż tu wreszcie zaskoczyły trybiki ,znalazł się brakujący element. Tym elementem było to, że babcia wyszła za mąż za mojego 3 x pra dziadka jako wdowa, w związku z czym miała inne nazwisko. I mój puzzel wreszcie trafił na swoje miejsce.
No i nie mówiłam, że nie można przestać? Nie tylko poszukiwać ale o tym mówić, pisać, myśleć itd.
Powiem jeszcze tylko, że w tych poszukiwaniach znalazłam się w XVIII w. czyli zahaczam o końcowe lata 1700 roku. Przodków przybywa w postępie geometrycznym , dochodzę do 150 osób. A to właściwie tylko jedna gałąz rodziny, no oczywiście z odgałęzieniami ale tylko do poziomu rodzeństwa.
Poza tym w między czasie bawię się w biografkę, bo staram się to wszystko co znajdę + posiadane zdjęcia + moją pamięć z dzieciństwa ( dopóki mnie skleroza nie dopadnie 😉 ) + rozmowy z członkami rodziny + napotkane dokumenty + rys historyczny nanieść na papier, a właściwie na razie na komputer. Ma to być autorska czyli moja historia rodziny.
Nawet pisząc tego bloga widzę jego przydatność dla genealogii. Zawarta jest tutaj wiedza o mnie o tym co robię, jak żyję, o moich pasjach, o pogodzie i o Chabaziewie o kwiatkach o wariacjach kulinarnych czyli o tym wszystkim co ja teraz usiłuję się dowiedzieć o moich antenatach. Czyli przyszłe pokolenia, moi wnukowie, pra, pra-pra....... mają i będą mieć podane to wszystko na talerzu.
A może to już moje genealogiczne skrzywienie???
I tak sobie myślę, jak można nudzić się na emeryturze? Mnie czasami czasu brakuje. Nie znajduję go wystarczająco dużo np na szydełkowanie, na czytanie..... Właściwie w tym roku nie udało mi się nawet skończyć obrusa ale co dziennie coś tam udziergałam. Mam kolejne pomysły ale coś muszę zrobić z tym czasem. A może to ten czas jest jakiś inny niż w młodości, mam wrażenie jakbym się przesiadła do jakiegoś ekspresu.
Koniecznie muszę wspomnieć po raz drugi o moim Chabaziewie. To jest moja kolejna pasja. Uwielbiam wiosnę, jak zaczynam prace polowe, te zakupy kwiatów, ganianie na chalę targową, to sadzenie, zastanawianie się gdzie lepiej posadzić, co przestawić, co zmienić. Co roku to samo, a jednak coś innego, to jest po prostu fascynujące. Lato z kolei to podziwianie wiosennych efektów i zastanawianie się co jeszcze przestawić i dosadzić. I tak sobie biegam z tymi doniczkami aż stwierdzę, że może być. A w samym środku lata wpadają wnuczki , znajomi i rodzina. Wszystko wówczas pięknie kwitnie, pachnie i w ogóle jest pięknie.
Ten zapach i smak grilowanek,
palonych ognisk, sjesty na leżaczku z sudoku w ręce. Czego chcieć więcej, tak wyobrażam sobie raj. I w takim raju przebywam do pónej jesieni.
W tym roku chyba po raz pierwszy udał mi się groszek pachnący i do tej pory czuję jego przepiękny aromat roznoszący się po Chabaziewie:
Co jeszcze fajnego udało mi się zrobić? No oczywiście kontynuowanie tego bloga. To również stało się moją pasją. W pewnym momencie miałam nawet chwile zwątpienia i myślałam, że zabraknie mi tematów, pomysłów i chętnych do czytania. Jedno muszę stwierdzić, że tematów nie brakuje, pisanie sprawia mi przyjemność ( o co bym się nigdy wcześniej nie podejrzewała ) a i osób, czyli Was kochani, którzy znajdujecie czas i chęć aby zajrzeć do mojego bloga jest ci pod dostatkiem, amen.
To blogowanie spowodowało, że bawię się w fotografa, ganiam z aparatem fotograficznym i wszystko fotografuję aby mieć co pokazać i nie zanudzać tylko tekstem pisanym.
No i jak tu się nudzić ? Uważam, że emerytura to najlepszy czas na realizację swoich marzeń i pomysłów. I w zasadzie to właśnie na emeryturze odkryłam część moich obecnych pasji, o których wcześniej nawet nie wiedziałam. A najfajniejsze jest to, że na emeryturze nic się już nie musi.
Wpadłam na pomysł aby ułatwić, sobie również, poruszanie się po blogu i sporządzić taki specyficzny spis treści. Ten spis, a właściwie dwa spisy dotyczą moich rewelacji kuchennych, czyli umieszczonych i przeeksperymentowanych przepisów ( kulinarny misz masz ) i zdrowotnych właściwości roślin, warzyw itp. ( samo zdrowie ). Spisy treści umieszczam pod etykietą o tej nazwie.
I na koniec tych wynurzeń życzę wszystkim i sobie wszystkiego dobrego a raczej najlepszego w Nowym Roku a przede wszystkim aby nie był gorszy od obecnego.
I pamiętajmy o porzekadle: Jaki Nowy Rok taki cały rok.
Ja na wszelki wypadek będę uważała na to co robię i czynię. Tylko same przyjemności
I taki sobie klimacik sylwestrowo - noworoczny z sentymentalną podróżą do lat 70 ubiegłego wieku:
Mam tutaj na myśli głównie mało zachęcającą temperaturę panującą w domu. My to jakoś dajemy radę, grzaniec, herbatka z prądem i jest OK,a na dodatek pod choinką znalazłam koc elektryczny. Na pewno się przyda. A biedny pies co? Telepie nim przeokrutnie aż serce się ściska. I trwa to dotąd aż zapanujemy nad temperaturą.
Podejrzewam, że jest nam za to wdzięczny, chociaż uwielbia Chabaziewo tak jak my.
A poza tym na te 3 dni jechać ? Jak za dwa tygodnie są ferie i wtedy pobędziemy już bite dwa tygodnie.
Tak, żę tegoroczne moje przemyślenia odbywają się w Rzeszowie w białej sali ( czytaj sypialni ) i z pilotem w ręce. Ale nie tylko, trochę dziergam, szukam rodziny, układam puzzle no i piszę. A poza tym z niecierpliwością czekam wieczorowej pory bo kupiłam dzisiaj książkę Hatszepsut i marzę aby zanurzyć się w świecie faraonów.
Jaki ten rok był ? Tak sobie myślę,że dobry, nie powiem że bardzo bo zawsze może być lepiej, ale do narzekania nie mam powodu. Zresztą i tak staram się tego nie robić. Raczej był spokojny i w zasadzie upłynął w takim tempie jakie mu wyznaczyliśmy.
Ktoś może powiedzieć, że był nudny ale dla nas w sam raz.
Wiosna, lato i jesień upłynęła pod hasłem Chabaziewo. I po raz kolejny muszę powiedzieć, że jestem przeszczęśliwa, że go mam, że spędzam tu wspaniale czas na emeryturze. Piszę głównie o sobie ale mój mąż też zrobił się zdecydowanym fanem Chabaziewa, co nie było takie oczywiste na początku. Tylko, że On dzieli tę przyjemność z pracą zawodową, ale dobrze że są wakacje i wówczas może faktycznie nacieszyć się wsią i od czasu do czasu sobie popracować fizycznie.
Uwielbiam w zimie oglądać zdjęcia, które zrobiłam latem i wspominać te upały, codzienne ganianie z konewką i podlewania kwiatów ( a było ich w różnych pojemnikach 64 ) i kombinować co by tu zmienić:
i liczyć dni i tygodnie do kolejnego chabaziowego szaleństwa.
W tym roku można powiedzieć najbardziej zafascynowała mnie genealogia. I praktycznie każdą wolną chwilę tej nowej pasji poświęcałam. A jest to coś niesamowitego, to coś takiego jak układanie fantastycznych puzzli. Szukasz, szukasz i znajdujesz prędzej czy później brakujący element układanki.
Pamiętam jak znalazłam pierwszą metrykę a był to akt urodzenia mojego dziadka. Czułam się tak jakbym faktycznie uczestniczyła w tym ważnym momencie, czyli podczas chrztu, który odbył się w 1908 roku. Ciśnienie mi się podniosło i patrzyłam z niedowierzaniem. Tym większe były emocje, bo początkowo wydawało mi się, żę sprawa jest nie do przeskoczenia. Przecież ta gałąź mojej rodziny pochodzi z Kresów. Więc jakim cudem mam cokolwiek znaleźć? Wówczas byłam całkowicie zieloną genealożką, chociaż i do tej pory mam mnóstwo braków. Ale dzięki wspaniałym stronom internetowym i osobom które je prowadzą oraz innym genealogom pasjonatom, powoli brnę w ten fascynujący świat. A najciekawsze jest to, że jak się już raz w to wdepnie to nie można przestać.
Drugim najważniejszym momentem moich poszukiwań było znalezienie mojej pra-pra-pra babki. Stało się to w przedświątecznym tygodniu (a pisałam, że nie można przestać? ). To jest jak prezent świąteczny. Po ponad półrocznych poszukiwaniach znalazłam ją. Wcześniej już ustaliłam jak nazywała się z domu, ale niestety nie mogłam natrafić na jej ślad. Aż tu wreszcie zaskoczyły trybiki ,znalazł się brakujący element. Tym elementem było to, że babcia wyszła za mąż za mojego 3 x pra dziadka jako wdowa, w związku z czym miała inne nazwisko. I mój puzzel wreszcie trafił na swoje miejsce.
No i nie mówiłam, że nie można przestać? Nie tylko poszukiwać ale o tym mówić, pisać, myśleć itd.
Powiem jeszcze tylko, że w tych poszukiwaniach znalazłam się w XVIII w. czyli zahaczam o końcowe lata 1700 roku. Przodków przybywa w postępie geometrycznym , dochodzę do 150 osób. A to właściwie tylko jedna gałąz rodziny, no oczywiście z odgałęzieniami ale tylko do poziomu rodzeństwa.
Poza tym w między czasie bawię się w biografkę, bo staram się to wszystko co znajdę + posiadane zdjęcia + moją pamięć z dzieciństwa ( dopóki mnie skleroza nie dopadnie 😉 ) + rozmowy z członkami rodziny + napotkane dokumenty + rys historyczny nanieść na papier, a właściwie na razie na komputer. Ma to być autorska czyli moja historia rodziny.
Nawet pisząc tego bloga widzę jego przydatność dla genealogii. Zawarta jest tutaj wiedza o mnie o tym co robię, jak żyję, o moich pasjach, o pogodzie i o Chabaziewie o kwiatkach o wariacjach kulinarnych czyli o tym wszystkim co ja teraz usiłuję się dowiedzieć o moich antenatach. Czyli przyszłe pokolenia, moi wnukowie, pra, pra-pra....... mają i będą mieć podane to wszystko na talerzu.
A może to już moje genealogiczne skrzywienie???
I tak sobie myślę, jak można nudzić się na emeryturze? Mnie czasami czasu brakuje. Nie znajduję go wystarczająco dużo np na szydełkowanie, na czytanie..... Właściwie w tym roku nie udało mi się nawet skończyć obrusa ale co dziennie coś tam udziergałam. Mam kolejne pomysły ale coś muszę zrobić z tym czasem. A może to ten czas jest jakiś inny niż w młodości, mam wrażenie jakbym się przesiadła do jakiegoś ekspresu.
Koniecznie muszę wspomnieć po raz drugi o moim Chabaziewie. To jest moja kolejna pasja. Uwielbiam wiosnę, jak zaczynam prace polowe, te zakupy kwiatów, ganianie na chalę targową, to sadzenie, zastanawianie się gdzie lepiej posadzić, co przestawić, co zmienić. Co roku to samo, a jednak coś innego, to jest po prostu fascynujące. Lato z kolei to podziwianie wiosennych efektów i zastanawianie się co jeszcze przestawić i dosadzić. I tak sobie biegam z tymi doniczkami aż stwierdzę, że może być. A w samym środku lata wpadają wnuczki , znajomi i rodzina. Wszystko wówczas pięknie kwitnie, pachnie i w ogóle jest pięknie.
Ten zapach i smak grilowanek,
palonych ognisk, sjesty na leżaczku z sudoku w ręce. Czego chcieć więcej, tak wyobrażam sobie raj. I w takim raju przebywam do pónej jesieni.
W tym roku chyba po raz pierwszy udał mi się groszek pachnący i do tej pory czuję jego przepiękny aromat roznoszący się po Chabaziewie:
Co jeszcze fajnego udało mi się zrobić? No oczywiście kontynuowanie tego bloga. To również stało się moją pasją. W pewnym momencie miałam nawet chwile zwątpienia i myślałam, że zabraknie mi tematów, pomysłów i chętnych do czytania. Jedno muszę stwierdzić, że tematów nie brakuje, pisanie sprawia mi przyjemność ( o co bym się nigdy wcześniej nie podejrzewała ) a i osób, czyli Was kochani, którzy znajdujecie czas i chęć aby zajrzeć do mojego bloga jest ci pod dostatkiem, amen.
To blogowanie spowodowało, że bawię się w fotografa, ganiam z aparatem fotograficznym i wszystko fotografuję aby mieć co pokazać i nie zanudzać tylko tekstem pisanym.
No i jak tu się nudzić ? Uważam, że emerytura to najlepszy czas na realizację swoich marzeń i pomysłów. I w zasadzie to właśnie na emeryturze odkryłam część moich obecnych pasji, o których wcześniej nawet nie wiedziałam. A najfajniejsze jest to, że na emeryturze nic się już nie musi.
Wpadłam na pomysł aby ułatwić, sobie również, poruszanie się po blogu i sporządzić taki specyficzny spis treści. Ten spis, a właściwie dwa spisy dotyczą moich rewelacji kuchennych, czyli umieszczonych i przeeksperymentowanych przepisów ( kulinarny misz masz ) i zdrowotnych właściwości roślin, warzyw itp. ( samo zdrowie ). Spisy treści umieszczam pod etykietą o tej nazwie.
I na koniec tych wynurzeń życzę wszystkim i sobie wszystkiego dobrego a raczej najlepszego w Nowym Roku a przede wszystkim aby nie był gorszy od obecnego.
I pamiętajmy o porzekadle: Jaki Nowy Rok taki cały rok.
Ja na wszelki wypadek będę uważała na to co robię i czynię. Tylko same przyjemności
I taki sobie klimacik sylwestrowo - noworoczny z sentymentalną podróżą do lat 70 ubiegłego wieku:
sobota, 24 grudnia 2016
Wesołych Świąt
Ręce mi opadły, strasznie przykra rzecz mnie spotkała.
Cały tydzień pisałam posta, dopieszczałam go i już miałam go opublikować i klops. Zniknął. Nie wiem co udało mi się zmajstrować, ale taki jest na tą chwilę stan rzeczy. W tej chwili nie będę o tym pisać bo jestem wściekła.
Ciekawe jak to zaskutkuje w Nowym Roku?
Jeszcze mam nadzieje, co prawda nikłą, ale zawsze, że może wnuczka Klara coś poradzi, ale na tą chwilę jest dopiero na lotnisku.
Ale, żeby za długo nie amanować moim złym nastrojem:
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia
życzę WAM nadziei, własnego skrawka nieba,
zadumy nad płomieniem świecy,
filiżanki dobrej, pachnącej kawy,
piękna poezji, muzyki,
pogodnych świąt zimowych,
odpoczynku, zwolnienia oddechu,
nabrania dystansu do tego, co wokół,
chwil roziskrzonych kolędą,
śmiechem i wspomnieniami.
Wesołych świąt!
To by było na tyle .
Cały tydzień pisałam posta, dopieszczałam go i już miałam go opublikować i klops. Zniknął. Nie wiem co udało mi się zmajstrować, ale taki jest na tą chwilę stan rzeczy. W tej chwili nie będę o tym pisać bo jestem wściekła.
Ciekawe jak to zaskutkuje w Nowym Roku?
Jeszcze mam nadzieje, co prawda nikłą, ale zawsze, że może wnuczka Klara coś poradzi, ale na tą chwilę jest dopiero na lotnisku.
Ale, żeby za długo nie amanować moim złym nastrojem:
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia
życzę WAM nadziei, własnego skrawka nieba,
zadumy nad płomieniem świecy,
filiżanki dobrej, pachnącej kawy,
piękna poezji, muzyki,
pogodnych świąt zimowych,
odpoczynku, zwolnienia oddechu,
nabrania dystansu do tego, co wokół,
chwil roziskrzonych kolędą,
śmiechem i wspomnieniami.
Wesołych świąt!
To by było na tyle .
sobota, 17 grudnia 2016
Och ta genealogia....nawet przed Wigilią
Ciekawe czy zastanawialiście się jak wyglądały Święta Bożego Narodzenia np.100 lat temu?
Jak już nieraz wspominałam, historia jest obecnie w moim kręgu zainteresowań. Ta nie tak odległa ( 100 - 200 lat w tył ) pozwala mi jako genealożce odkrywać świat moich przodków. Jak żyli, czym się zajmowali, na co chorowali, ich zwyczaje i codzienne życie. Jest to niesamowicie fascynujące. Ponieważ zakorzeniona jestem w Galicji więc na tą chwilę moje wysiłki zostały skierowane włąśnie w tym kierunku.
Chociaż przypuszczam, że w innych częściach kraju było podobnie, przynajmniej w tych najistotniejszych sprawach.
Teraz zbliża się czas Bożego Narodzenia więc zdwoiłam wysiłki aby dowiedzieć się czym były Święta i jak wyglądały u naszych przodków. Jak dekorowano domy, co stawiano na stole, jak wyglądała wigilia w dworze, a jak w biednej wiejskiej chałupie.
I co się dowiedziałam? Aby dawkować wiedzę i nie zanudzić niepragnących jej, parę zdań o Wigilii ( Świętami zajmę się kolejnym razem )
Najbardziej uroczystym dniem w roku była Wigilia Bożego Narodzenia. Wierzono, że ma on wpływ na to, jaki będzie cały przyszły rok. Dzień wigilijny upływał na przygotowaniu wieczornej wieczerzy i odpowiednim przybraniu izby.
Najstarszym, tradycyjnym przybraniem była "jutka" - ścięty wierzchołek sosenki lub jodełki, zawieszony u sufitu. Przybierano ją zrobionymi z opłatków pieczonych w domu tzw. "światami" lub pieczywem w formie roślin lub zwierząt. W niektórych rejonach ozdobą był ozdobiony snopek siana ustawiony w kącie izby. Choinka pojawiła się dopiero przed I wojną światową i to początkowo na arystokratycznych dworach.
Wieczerza wigilijna, zwana pośnikiem, składała się z siedmiu, dziewięciu lub dwunastu potraw, które jedzono wspólnie z dużej misy. Rozpoczynano ją wraz z pierwszą gwiazdą i uważano, aby przy stole była parzysta liczba osób, bo to oznaczało, że nikt w najbliższym czasie nie umrze. Odbywała się w skupieniu i powadze, wszyscy składali sobie życzenia.
Liczba wigilijnych dań różniła się w zależności od regionu, stanu czy pochodzenia. „Na jednych stołach smakołyków wiele, na innych kasza, śledzie i korpiele” – to powiedzenie podkreślało różnice w świętowaniu Wigilii przez różne warstwy społeczne. Pięć lub siedem dań podawano u włościan, dziewięć u szlachty, a 11 lub 13 u arystokracji. Zwyczaj przyrządzania 12 potraw wigilijnych ukształtował się prawdopodobnie na przełomie XIX i XX wieku. „Dwunastka” symbolizowała 12 miesięcy w roku, bogactwo, czy 12 Apostołów.
Wigilijna wieczerza proponowana np przez autorkę książki kucharskiej z XIX wieku: Lucynę Ćwierciakiewiczową nie mogła się odbyć bez barszczu z uszkami z farszem grzybowym.
W wielu domach obok lub zamiast barszczu podawało się aromatyczną zupę grzybową z polskich suszonych leśnych grzybów, najlepiej z cienkimi, domowymi łazankami. Na stołach, głównie na Podkarpaciu nie mogło zabraknąć żuru z uszkami.
A jeśli chodzi o ryby to na stole królowały śledzie - w oleju lub zupa śledziowa, a w zamożniejszych domach i inne ryby.
Ciekawostką jest, że tak popularny obecnie karp został spopularyzowany dopiero po II Wojnie Światowej, a to ze względu na stosunkowo niską cenę, łatwość hodowli i rozmnażania. I od tego czasu jest można rzec główną rybą wigilijną.
Nie mogło być Wigilii bez maku (jego ziarna symbolizowały szczęście). W rodzinach o korzeniach kresowych czy galicyjskich na deser przyrządzano kutię z pszenicy z dodatkiem mielonego maku, miodu, migdałów, orzechów włoskich oraz suszonych czy kandyzowanych owoców, czasami nasączonych porto czy innym alkoholem. W przeszłości kutia – deser i arystokracji, i włościan - miała przede wszystkim znaczenie magiczne (przyrządzano ją z jęczmienia, uważanego za ziarno boskie). Mak to także nieodłączny składnik innego ważnego wigilijnego deseru, czyli makowca z ciasta drożdżowego lub krucho-drożdżowego. Pod koniec XIX w. na stołach królowała nie tylko kutia czy łamańce z makiem: w Galicji królową deserów była strucla z makiem.
Dzień wigilijny upływał pod znakiem postu, aż do uroczystej kolacji. Często też „suszono”, czyli powstrzymywano się od spożywania napojów.
Wigilijny stół nakrywano białym obrusem, pod który wkładano trochę siana. Zachowała się tradycja zostawiania dodatkowego nakrycia. I powszechne jest przekonanie, że przeznaczone jest ono dla zbłąkanego wędrowca.
Nasi przodkowie głęboko wierzyli, że dusze ich bliskich przybywają podczas wieczerzy wigilijnej. Nie wolno było zachowywać się głośno i nieostrożnie Zakazane było też szycie i przędzenie, ponieważ groziło to zranieniem przebywającej w domu duszy.Wierzono również, że w ty dniu zwierzęta przemówią ludzkim głosem.
Zakończenie wieczerzy było hasłem dla młodzieży do rozpoczęcia figlów i psot, które kończyły się o północy. Wówczas wszyscy udawali się na Pasterkę.
Takie urocze zdjęcie znalazłam w sieci. Jest ono dla mnie kwintesencją wszystkiego co było, minęło o czym warto pamiętać. Jakbym widziała oczami wyobraźni pra-pra-pra... czekających aby zasiąść do wigilijnego stołu. Tak właśnie kiedyś wyglądały izby naszych antenatów. Piszę naszych bo czy nam się to podoba czy nie zdecydowana większość nie ma nic wspólnego z arystokracją.
Choinka przypomina mi dzieciństwo, ale o tym pisałam rok temu; http://kocham-wies.blogspot.com/2015/12/swiateczny-czas-wspomnienia.html

Jak wiele przetrwało do dzisiejszych czasów? pewnie jest z tym różnie. Ja w każdy bądź razie uważam, że w tradycji ukryta jest nasza tożsamość. Warto ją kultywować i przekazywać kolejnym pokoleniom.
U mnie np.
- jest 12 potraw, każdy wszystkie musi skosztować aby zapewnić sobie dostatek na cały rok,
- jest rybia łuska, którą mąż obdarowuje wszystkich, to z kolei zapewnia pieniądz w portfelu,
- cały dzień się pości a dzięki temu mniej się zje i więcej dla nas zostaje 😉,
- jest dodatkowy talerz dla samotnego gościa,
- jest sianko pod obrusem,
- jest i pierwsza gwiazdka, no chyba że pochmurnie,
- no i pilnuję aby się nie kłucić, bo rok będzie kłutliwy.
A czego nie ma ? śniegu. No może nie do końca, bo przeważnie w drugi dzień Świąt wyjeżdżamy do Chabaziewa a tam nie ma MPC-u, świateł na skrzyżowanich, suszarek, mikrofalówek i innych wynalazków cywilizacji a za to możemy się cieszyć do woli śniegiem.
Choinka przypomina mi dzieciństwo, ale o tym pisałam rok temu; http://kocham-wies.blogspot.com/2015/12/swiateczny-czas-wspomnienia.html

Jak wiele przetrwało do dzisiejszych czasów? pewnie jest z tym różnie. Ja w każdy bądź razie uważam, że w tradycji ukryta jest nasza tożsamość. Warto ją kultywować i przekazywać kolejnym pokoleniom.
U mnie np.
- jest 12 potraw, każdy wszystkie musi skosztować aby zapewnić sobie dostatek na cały rok,
- jest rybia łuska, którą mąż obdarowuje wszystkich, to z kolei zapewnia pieniądz w portfelu,
- cały dzień się pości a dzięki temu mniej się zje i więcej dla nas zostaje 😉,
- jest dodatkowy talerz dla samotnego gościa,
- jest sianko pod obrusem,
- jest i pierwsza gwiazdka, no chyba że pochmurnie,
- no i pilnuję aby się nie kłucić, bo rok będzie kłutliwy.
A czego nie ma ? śniegu. No może nie do końca, bo przeważnie w drugi dzień Świąt wyjeżdżamy do Chabaziewa a tam nie ma MPC-u, świateł na skrzyżowanich, suszarek, mikrofalówek i innych wynalazków cywilizacji a za to możemy się cieszyć do woli śniegiem.
niedziela, 11 grudnia 2016
A Święta tuż tuż
Właśnie dotarło do mnie, że to już Święta za progiem. Jak ten czas leci jeszcze pamiętam przygotowania do Świąt poprzednich a tu już pora intensywnie zacząć myśleć o zbliżających się.
Zresztą zima też jakoś niespodziewanie 😉 zaśnieżyła się.
Ciekawe na jak długo?
Aż trudno uwierzyć. Właśnie wróciliśmy z Chabaziewa i tam tak:
z jednej strony domu zaspy, Niuniek nawet nie ma ochoty na wystawienie ogona :
z drugiej strony zaspy, tutaj lepiej widać, wejście do domu zostało całkowicie zablokowane:
i rzut okiem na zaśnieżony ogród:
A w Rzeszowie nie ma śladu po zimie.
A jeżeli mowa o zimie i o jej pierwszym miesiącu, czyli grudniu, ciekawe czy wszystkim wiadomo skąd wzięła się nazwa grudzień. Być może Ameryki nie odkryję ale ja np. nie wiedziałam.
A więc trochę się powymądrzam: W grudniu ziemia zamienia się w grudy, jest ściśnięta mrozem, stąd nazwa grudzień. A ponieważ jestem domorosłą genealożką i interesuje mnie wszystko co było i jak było kiedyś więc doszukałam się również : że dawniej mówiono też na ten miesiąc prosinec. Określenie to miało związek z czasownikiem sijać, czyli jaśnieć, były też w obiegu nazwy jadwent albo jadwient od słowa adwent lub gódnik od słowa Gody czyli Boże Narodzenie.
Stąd polskie przysłowie : W grudniu rzeki kryją lody, a lud cieszy się na Gody.
A te wszystkie mądrości znalazłam na FB - Kultura i obyczaje w XIX wieku. Jak dla mnie jest to fantastyczna strona.
Ale wracając do sedna czyli okresu przedświątecznego.
Zauważyłam, że dużą popularnością w przestrzeni wirtualnej cieszą się przepisy na domowy zakwas buraczany. A ponieważ należy się tym odpowiednio wcześniej zająć więc tutaj również zaproponuję mój a właściwie mojego męża sprawdzony przepis. Robi to już od kilkunastu lat i nie zdarzyło się aby nie wyszedł. Wręcz mąż uchodzi w rodzinie za guru w tym zakresie.
Moja pomoc ogranicza się tylko do zakupu ok 5 kg buraków.
I dalej; buraki obiera, myje i kroi na mniejsze części. Gotuje wodę i studzi. Do kamionki wkłada buraki i zalewa wodą ( buraki nie mogą wystawać ). Na wierzch kładzie kromkę czerstwego razowego chleba.
Przykrywa ściereczką i tak sobie stoi ok 5 dni. U nas odbywa się to w temp. ok 18 st. C ( jeżeli jest cieplej okres jest krótszy ). W każdym bądz razie jeżeli wokół chleba zaczną się pojawiać małe bąbelki jest to sygnał, że należy wyjąć chleb. I teraz dobrze wszystko zamieszać drewnianą łyżką i zostawić aż uznamy, że kwaskowatość jest dobra. Jeszcze jedna uwaga; w międzyczasie może się pojawić na powierzchni białawy nalot, należy go delikatnie ściągnąć. Mąż robi to watą / gazą.
No to do roboty, od jutra zabieramy się za kwas buraczany.
A to coś do słuchania i wprawienia się w przed świąteczny nastrój. Mnie przynajmniej : Mariah Carey - All I Want For Christmans Is You
w taki nastrój wprawia już od dobrych kilku lat.
Zresztą zima też jakoś niespodziewanie 😉 zaśnieżyła się.
Ciekawe na jak długo?
Aż trudno uwierzyć. Właśnie wróciliśmy z Chabaziewa i tam tak:
z jednej strony domu zaspy, Niuniek nawet nie ma ochoty na wystawienie ogona :
z drugiej strony zaspy, tutaj lepiej widać, wejście do domu zostało całkowicie zablokowane:
i rzut okiem na zaśnieżony ogród:
A w Rzeszowie nie ma śladu po zimie.
A jeżeli mowa o zimie i o jej pierwszym miesiącu, czyli grudniu, ciekawe czy wszystkim wiadomo skąd wzięła się nazwa grudzień. Być może Ameryki nie odkryję ale ja np. nie wiedziałam.
A więc trochę się powymądrzam: W grudniu ziemia zamienia się w grudy, jest ściśnięta mrozem, stąd nazwa grudzień. A ponieważ jestem domorosłą genealożką i interesuje mnie wszystko co było i jak było kiedyś więc doszukałam się również : że dawniej mówiono też na ten miesiąc prosinec. Określenie to miało związek z czasownikiem sijać, czyli jaśnieć, były też w obiegu nazwy jadwent albo jadwient od słowa adwent lub gódnik od słowa Gody czyli Boże Narodzenie.
Stąd polskie przysłowie : W grudniu rzeki kryją lody, a lud cieszy się na Gody.
A te wszystkie mądrości znalazłam na FB - Kultura i obyczaje w XIX wieku. Jak dla mnie jest to fantastyczna strona.
Ale wracając do sedna czyli okresu przedświątecznego.
Zauważyłam, że dużą popularnością w przestrzeni wirtualnej cieszą się przepisy na domowy zakwas buraczany. A ponieważ należy się tym odpowiednio wcześniej zająć więc tutaj również zaproponuję mój a właściwie mojego męża sprawdzony przepis. Robi to już od kilkunastu lat i nie zdarzyło się aby nie wyszedł. Wręcz mąż uchodzi w rodzinie za guru w tym zakresie.
Moja pomoc ogranicza się tylko do zakupu ok 5 kg buraków.
I dalej; buraki obiera, myje i kroi na mniejsze części. Gotuje wodę i studzi. Do kamionki wkłada buraki i zalewa wodą ( buraki nie mogą wystawać ). Na wierzch kładzie kromkę czerstwego razowego chleba.
Przykrywa ściereczką i tak sobie stoi ok 5 dni. U nas odbywa się to w temp. ok 18 st. C ( jeżeli jest cieplej okres jest krótszy ). W każdym bądz razie jeżeli wokół chleba zaczną się pojawiać małe bąbelki jest to sygnał, że należy wyjąć chleb. I teraz dobrze wszystko zamieszać drewnianą łyżką i zostawić aż uznamy, że kwaskowatość jest dobra. Jeszcze jedna uwaga; w międzyczasie może się pojawić na powierzchni białawy nalot, należy go delikatnie ściągnąć. Mąż robi to watą / gazą.
No to do roboty, od jutra zabieramy się za kwas buraczany.
A to coś do słuchania i wprawienia się w przed świąteczny nastrój. Mnie przynajmniej : Mariah Carey - All I Want For Christmans Is You
w taki nastrój wprawia już od dobrych kilku lat.
sobota, 3 grudnia 2016
No i wreszcie weekend...
No i wreszcie weekend ( poprzedni, bo piszę czasem z opóźnieniem ) spędziliśmy na wsi. Niestety w okresie zimowym pobyty w Chabaziewie są i będą zdecydowanie rzadsze a to ze względu na temperaturę. Teraz było to 8 stopni , w domu!! a będzie jeszcze gorzej jak się zima na dobre rozkręci. Najgorszy jest pierwszy dzień, potem to już szkoda wyjeżdżać. W drewnianym niewielkim domku robi się bardzo ciepło i przytulnie. Tego klimatu nigdy nie osiągnie się w domach murowanych .
Nieraz już pisałam, że jest tam taki specyficzny klimat , co prawda nie było śniegu ale szron jak najbardziej:
Miałam również czas na kulinarne rewelacje, zresztą teraz tego czasu jest zdecydowanie więcej na różne eksperymenty, nie tylko kulinarne. Ale tym razem zajęłam się pichceniem.
Na obiad zaserwowałam schab ale w niecodziennym wydaniu. Potrawa ta zwie się schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami a znalazłam ją na stronie doradca smaku. Można powiedzieć, że wyszedł z tego świąteczny obiad o ciekawym kwaśno - słodkim smaku. Naprawdę, potrawa dla smakoszy.
A potrzeba do tego:
to co na zdjęciu:
czyli :
- ok 1kg schabu z kością ( 5 plastrów ),
- 4 czerwone cebule,
- 20 dkg suszonych śliwek,
- sól, pieprz, kardamon, cynamon do przyprawienie mięsa,
- 1/2 szklanki octu jabłkowego,
- plasterek imbiru,
- 3 łyżki sosu sojowego,
- 2 łyżki brązowego cukru
Plastry schabu nacieramy przyprawami i smażymy ok 1 min na rozgrzanym oleju ( z obu stron ).
W tym czasie cebulę kroimy w pióra. Schab wyjmujemy z patelni. Do garnka ( najlepiej szerokiego ) wlewamy odrobinę oleju i wkładamy cebulę i śliwki. Chwilę smażymy ( ok 10 min ), mieszamy aby się nie przypaliło. Dodajemy pozostałe składniki; czyli utarty imbir, ocet, sos sojowy i cukier. Mieszamy , wkładamy schab i dolewamy wodę aby przykryła cebulę. Dusimy pod przykryciem do miękkości. Można dolać jeszcze wody ale na koniec powinniśmy otrzymać gęsty sos. Ja na koniec odparowywałam wodę.
I taki specyfik podany z ziemiakami, palce lizać!
Ale na tym nie koniec. Zainteresował mnie jeszcze wyjątkowy w smaku karczek i oczywiście postanowiłam tą wyjatkowość sprawdzić w praktyce. I muszę powiedzieć, że faktycznie zasługuje na ten przymiotnik.
A więc zakupiłam 2 kg karkówki ( 1/3 w trakcie pieczenia zmieniła stan na ciekły ).
I do tego przyprawy:
- 6 ziarenek czarnego pieprzu,
- ziarenka ziela angielskiego,
- 4 ziarenka jałowca,
- 4 ziarenka kolendry,
- 6 ząbków czosnku,
- 2 łyżeczki sol,
- 1 łyżeczka kminku (mielonego),
- 1 łyżeczka majeranku,
- kurkuma, pieprz cayenne, pieprz ziołowy ( każdej po 1/4 łyżeczki ),
- 2 łyżki oleju,
- 2 liście laurowe
Trochę tego jest ale zaręczam, że warto się do tego przyłożyć i zaopatrzyć.
Wszystkie przyprawy ziarniste miażdżymy w moździerzu, młynku tudzież innym urządzeniu, czosnek rozdrabniamy, metoda dowolna. Wszystkie przyprawy, oprócz liści laurowych wkładamy do miseczki, dodajemy olej i razem mieszamy. Nacieramy mięso.
Wkładamy do rękawa, dodajemy liście laurowe i odstawiamy do lodówki noc.
Na drugi dzień wkładamy do naczynia żaroodpornego i pieczemy w tem 175 st. C około 2 godzin.
Wyjmujemy z rękawa dopiero po ostudzeniu. Cieńkie plasterki serwujemy jako zdrową wędlinkę na kanapki. Pyszne mięsko. Na ciepło do obiadu również będzie smakować.
Nieraz już pisałam, że jest tam taki specyficzny klimat , co prawda nie było śniegu ale szron jak najbardziej:
Miałam również czas na kulinarne rewelacje, zresztą teraz tego czasu jest zdecydowanie więcej na różne eksperymenty, nie tylko kulinarne. Ale tym razem zajęłam się pichceniem.
Na obiad zaserwowałam schab ale w niecodziennym wydaniu. Potrawa ta zwie się schab z kością w czerwonej cebuli ze śliwkami a znalazłam ją na stronie doradca smaku. Można powiedzieć, że wyszedł z tego świąteczny obiad o ciekawym kwaśno - słodkim smaku. Naprawdę, potrawa dla smakoszy.
A potrzeba do tego:
to co na zdjęciu:
czyli :
- ok 1kg schabu z kością ( 5 plastrów ),
- 4 czerwone cebule,
- 20 dkg suszonych śliwek,
- sól, pieprz, kardamon, cynamon do przyprawienie mięsa,
- 1/2 szklanki octu jabłkowego,
- plasterek imbiru,
- 3 łyżki sosu sojowego,
- 2 łyżki brązowego cukru
Plastry schabu nacieramy przyprawami i smażymy ok 1 min na rozgrzanym oleju ( z obu stron ).
W tym czasie cebulę kroimy w pióra. Schab wyjmujemy z patelni. Do garnka ( najlepiej szerokiego ) wlewamy odrobinę oleju i wkładamy cebulę i śliwki. Chwilę smażymy ( ok 10 min ), mieszamy aby się nie przypaliło. Dodajemy pozostałe składniki; czyli utarty imbir, ocet, sos sojowy i cukier. Mieszamy , wkładamy schab i dolewamy wodę aby przykryła cebulę. Dusimy pod przykryciem do miękkości. Można dolać jeszcze wody ale na koniec powinniśmy otrzymać gęsty sos. Ja na koniec odparowywałam wodę.
I taki specyfik podany z ziemiakami, palce lizać!
Ale na tym nie koniec. Zainteresował mnie jeszcze wyjątkowy w smaku karczek i oczywiście postanowiłam tą wyjatkowość sprawdzić w praktyce. I muszę powiedzieć, że faktycznie zasługuje na ten przymiotnik.
A więc zakupiłam 2 kg karkówki ( 1/3 w trakcie pieczenia zmieniła stan na ciekły ).
I do tego przyprawy:
- 6 ziarenek czarnego pieprzu,
- ziarenka ziela angielskiego,
- 4 ziarenka jałowca,
- 4 ziarenka kolendry,
- 6 ząbków czosnku,
- 2 łyżeczki sol,
- 1 łyżeczka kminku (mielonego),
- 1 łyżeczka majeranku,
- kurkuma, pieprz cayenne, pieprz ziołowy ( każdej po 1/4 łyżeczki ),
- 2 łyżki oleju,
- 2 liście laurowe
Trochę tego jest ale zaręczam, że warto się do tego przyłożyć i zaopatrzyć.
Wszystkie przyprawy ziarniste miażdżymy w moździerzu, młynku tudzież innym urządzeniu, czosnek rozdrabniamy, metoda dowolna. Wszystkie przyprawy, oprócz liści laurowych wkładamy do miseczki, dodajemy olej i razem mieszamy. Nacieramy mięso.
Wkładamy do rękawa, dodajemy liście laurowe i odstawiamy do lodówki noc.
Na drugi dzień wkładamy do naczynia żaroodpornego i pieczemy w tem 175 st. C około 2 godzin.
Wyjmujemy z rękawa dopiero po ostudzeniu. Cieńkie plasterki serwujemy jako zdrową wędlinkę na kanapki. Pyszne mięsko. Na ciepło do obiadu również będzie smakować.
piątek, 25 listopada 2016
Ocet jabłkowy
Jestem w Rzeszowie a po 10-dniowej nieobecności mam pełne ręce roboty i tydzień upłynął pod hasłem ;; nie wiem w co ręce włożyć ;; Ale dałam radę.
I aby przerwać tą monotonię prac głównie porządkowych znalazłam czas na coś bardzo zdrowego do czego przymierzałam się już od dłuższego czasu. Zabrałam się za wyprodukowanie domowego octu jabłkowego. W lecie jakoś mi to umknęło więc teraz zakupiłam kilogram jabłek i do roboty. Wszystko to z myślą, przede wszystkim o corocznej wiosennej kuracji zmierzającej do próby zrzucenia zimowego tłuszczyku.
To jest główny powód, ale nie jedyny, mam zamiar wprowadzić to cudo do codziennej diety.
Już dość dawno przeczytałam o super właściwościach octu jabłkowego, nawet już go robiłam, chyba 3 lata temu ale jakoś wówczas nie byłam dość przekonana do dłuższego stosowania. Do wszystkiego trzeba dorosnąć 😉 😉 Teraz nadszedł ten czas i jestem przekonana, że o zdrowie trzeba dbać zanim zacznie szwankować,
Jego zdrowotne właściwości zawarte są w zawartych w nim minerałach i witaminach. A jest tego sporo. Zawiera potas, sód, fluor, żelazo, fosfor, miedź, witaminę A, witaminy z grupy B, C, E, P, bioflawonidy (pełniące funkcje antyoksydacyjne oraz wzmacniające naczynia krwionośne), pektyny oraz kwasy: mlekowy, cytrynowy i octowy. Dużo tego dobrego.
A wiadomo, że;
- potas wpływa na utrzymanie prawidłowego ciśnienia krwi z kolei jego niedobór to bolesne skurcze, problemy z układem krwionośnym i jelitami,
- witamina E odpowiada za prawidłowy wzrok. Chroni przed miażdżycą, zawałem, a także zapobiega powstawaniu komórek rakowych i hamuje ich wzrost,
- pektyny przyspieszają metabolizm i uwalniają organizm z substancji trujących, jednocześnie ułatwiając trawienie. To one odpowiedzialne są za zmniejszenie stopnia przyswajania i odkładania tłuszczu w naszym organizmie. Obniżają poziom cholesterolu, zapobiegają więc miażdżycy i nadciśnieniu. Regulują także gospodarkę kwasów żółciowych, chroniąc przed powstawaniem kamieni żółciowych.
Wyczytałam również na FB, że główną korzyścią regularnego przyjmowania mieszanki octu i wody jest poprawa procesów trawiennych, a przy dłuższym stosowaniu (około 12tyg.) można zauważyć znaczną redukcję tkanki tłuszczowej 😊 (zwłaszcza w okolicach brzucha) i co ważne ocet jabłkowy hamuje wtórne gromadzenie się tkanki tłuszczowej w organiźmie.
No i to powinno już wystarczyć aby przyjrzeć się temu eliksirowi. Ja właśnie zamierzam to zrobić.
To mój przepis;
- 1 kg jabłek,
- 1 litr wody,
- 3 łyżki cukru
Wodę zagotowujemy razem z cukrem. W tym czasie kroimy jabłka łącznie z gniazdami nasiennymi i wrzucamy do słoja. Jak woda przestygnie zalewamy ną jabłka. I tyle pracy.
Słój przykrywamy gazą / ścieraczką aby muszki octowe nie dostały się do słoja i ustawiamy w ciepłym miejscu. Codziennie energicznie mieszamy drewnianą łyżką. Proces fermentacji trwa ok. 4 - tygodnie. w temperaturze około 20st.C.
Należy uważać aby jabłka były pokryte wodą.
To mój ocet w pierwszej fazie produkcji.
Jeżeli przy mieszaniu zauważymy, że piana zniknęła, jest gotowy . Wówczas przecedzamy i przelewamy do butelek.
Wystarczy 1 łyżka octu na szklankę zimnej lub ciepłej wody. Taki domowy specyfik staram się pić 3 razy dziennie przed jedzeniem – rano, w południe i wieczorem ( w okresie zrzucania zbędnych kilogramów ),
przez okres 2 - tygodni.
A profilaktycznie codziennie na czczo jedną porcję tego niektaru.
Czyli od wiosny a konkretnie po Świetach Wielkanocnych będę walczyć solidnie ze zbędnymi kilogramami i pewnie jeszcze nie raz będę produkować ten specyfik. A do tej pory szklaneczka raz dziennie wystarczy.
Do tego celu nie polecam kupnego octu. Kiedyś go spróbowałam i niestety nie była to dobra decyzja.
I aby przerwać tą monotonię prac głównie porządkowych znalazłam czas na coś bardzo zdrowego do czego przymierzałam się już od dłuższego czasu. Zabrałam się za wyprodukowanie domowego octu jabłkowego. W lecie jakoś mi to umknęło więc teraz zakupiłam kilogram jabłek i do roboty. Wszystko to z myślą, przede wszystkim o corocznej wiosennej kuracji zmierzającej do próby zrzucenia zimowego tłuszczyku.
To jest główny powód, ale nie jedyny, mam zamiar wprowadzić to cudo do codziennej diety.
Już dość dawno przeczytałam o super właściwościach octu jabłkowego, nawet już go robiłam, chyba 3 lata temu ale jakoś wówczas nie byłam dość przekonana do dłuższego stosowania. Do wszystkiego trzeba dorosnąć 😉 😉 Teraz nadszedł ten czas i jestem przekonana, że o zdrowie trzeba dbać zanim zacznie szwankować,
Jego zdrowotne właściwości zawarte są w zawartych w nim minerałach i witaminach. A jest tego sporo. Zawiera potas, sód, fluor, żelazo, fosfor, miedź, witaminę A, witaminy z grupy B, C, E, P, bioflawonidy (pełniące funkcje antyoksydacyjne oraz wzmacniające naczynia krwionośne), pektyny oraz kwasy: mlekowy, cytrynowy i octowy. Dużo tego dobrego.
A wiadomo, że;
- potas wpływa na utrzymanie prawidłowego ciśnienia krwi z kolei jego niedobór to bolesne skurcze, problemy z układem krwionośnym i jelitami,
- witamina E odpowiada za prawidłowy wzrok. Chroni przed miażdżycą, zawałem, a także zapobiega powstawaniu komórek rakowych i hamuje ich wzrost,
- pektyny przyspieszają metabolizm i uwalniają organizm z substancji trujących, jednocześnie ułatwiając trawienie. To one odpowiedzialne są za zmniejszenie stopnia przyswajania i odkładania tłuszczu w naszym organizmie. Obniżają poziom cholesterolu, zapobiegają więc miażdżycy i nadciśnieniu. Regulują także gospodarkę kwasów żółciowych, chroniąc przed powstawaniem kamieni żółciowych.
Wyczytałam również na FB, że główną korzyścią regularnego przyjmowania mieszanki octu i wody jest poprawa procesów trawiennych, a przy dłuższym stosowaniu (około 12tyg.) można zauważyć znaczną redukcję tkanki tłuszczowej 😊 (zwłaszcza w okolicach brzucha) i co ważne ocet jabłkowy hamuje wtórne gromadzenie się tkanki tłuszczowej w organiźmie.
No i to powinno już wystarczyć aby przyjrzeć się temu eliksirowi. Ja właśnie zamierzam to zrobić.
To mój przepis;
- 1 kg jabłek,
- 1 litr wody,
- 3 łyżki cukru
Wodę zagotowujemy razem z cukrem. W tym czasie kroimy jabłka łącznie z gniazdami nasiennymi i wrzucamy do słoja. Jak woda przestygnie zalewamy ną jabłka. I tyle pracy.
Słój przykrywamy gazą / ścieraczką aby muszki octowe nie dostały się do słoja i ustawiamy w ciepłym miejscu. Codziennie energicznie mieszamy drewnianą łyżką. Proces fermentacji trwa ok. 4 - tygodnie. w temperaturze około 20st.C.
Należy uważać aby jabłka były pokryte wodą.
To mój ocet w pierwszej fazie produkcji.
Jeżeli przy mieszaniu zauważymy, że piana zniknęła, jest gotowy . Wówczas przecedzamy i przelewamy do butelek.
Wystarczy 1 łyżka octu na szklankę zimnej lub ciepłej wody. Taki domowy specyfik staram się pić 3 razy dziennie przed jedzeniem – rano, w południe i wieczorem ( w okresie zrzucania zbędnych kilogramów ),
przez okres 2 - tygodni.
A profilaktycznie codziennie na czczo jedną porcję tego niektaru.
Czyli od wiosny a konkretnie po Świetach Wielkanocnych będę walczyć solidnie ze zbędnymi kilogramami i pewnie jeszcze nie raz będę produkować ten specyfik. A do tej pory szklaneczka raz dziennie wystarczy.
Do tego celu nie polecam kupnego octu. Kiedyś go spróbowałam i niestety nie była to dobra decyzja.
sobota, 19 listopada 2016
To już rok
Spodobało mi się umuzykalnianie postów, zwłaszcza że co rusz natrafiam na FB na kawałki, o które raczej trudno w normalnym mediowym obiegu.
Teraz padło na;
Glenn Miller Orchedstra - Moonlight Serenadae :
miło posłuchać i się odprężyć.
Siedzę sobie nadal u mojej córki a co robię , nie będę się powtarzać, to co zawsze: http://kocham-wies.blogspot.com/2016/11/troszke-z-powtorki.html
Jest jedna nowość, a mianowicie dopadło mnie jakieś zapalenie ścięgna w stopie czy coś w tym rodzaju. I nie mogę chodzić, ból przeokrutny przy każdej chęci ruszenia choćby palcami. Nie wspominając o chodzeniu. A stało się to na zakupach, dosłownie tak nagle. Ledwie wróciłam do domu. Dobrze, że na zakupy, zwrówno tytaj jak i w Rzeszowie nie ruszam się bez dwukołowego wehikułu.
Bez tego byłoby nieciekawie!
Ok 2 lata temu miałam podobną przypadłość, ale jakoś inaczej to się objawiło. Pochodziłam na zabiegi i do tej pory było super. Ale jak widać, pewnie będzie mnie ta nieprzyjemność dopadać co jakiś czas.
Momentalne zadziałanie spowodowało, że opuchlizna a przede wszystkim ból szybko minęły. Właściwie na drugi dzień byłam już uruchomiona. A te cuda zdziałały ; okłady z zimnej wody a potem sztuczny lód w spraju, Voltaren max i całodniowy relax z nogą do góry. Myślę, że ważne było szybkie zastosowanie tego zestawu specyfików. I jest super!!!
A co poza tym.............?
Wieczorami, córka na jednej kanapie ( pled ) a ja na drugiej ( obrus ) pracowicie i odprężająco spędzamy wspólne relaksujące chwile z szydełkiem w ręku.
To jest pled Beatki, to ten pruty kilka razy ( albo i więcej );
a to mój obrus:
oba dzieła jeszcze niedokończone . Ale jak widać na pierwszy rzut oka nawet w kolorystyce się zgadzamy. Chociaż nie zawsze mamy takie samo zdanie, ale tak powinno być i jest to raczej OK!
No i kochane kocurki wg starszeństwa; bardziej dostojny, senior na górze spogląda na młodzież na dole 😊😊, a obok kanapy na razie puste, czekają na wieczór.
W minionym tygodniu a dokładnie 16 listopada minął rok jak zaczęłam swoją przygodę z blogowaniem.
I dokładnie jestem w tym samym miejscu co rok temu jak to się zaczęło. To znaczy prawie w tym samym ( bo obecnie miejsce w którym wówczas przebywałam jest w remoncie ) ale moje dobre duszki są przy mnie.
Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają od czasu do czasu. Mam nadzieję, że da się tutaj znaleźć coś interesującego, ciekawego i być może inspirującego. Sądząc po wejściach na bloga pewnie tak właśnie jest. To właśnie powoduje, że chce mi się pisać i dzielić się moimi bardziej lub mniej szalonymi pomysłami i sposobami spędzenia czasu na emeryturze, zresztą chyba nie tylko.
Jestem wdzięczna mojej wnuczce Klarze, która mnie zaispirowałą i cały czas dzielnie trzyma pieczę nad wizualnym aspektem tego bloga.
niedziela, 13 listopada 2016
Troszkę z powtórki
No i ponownie los mnie rzucił do mojej córki w takim samym celu jak 3 - tygodnie temu:
http://kocham-wies.blogspot.com/2016/10/i-w-droge.html.
Jestem potrzebna, więc wiele się nie zastanawiajac wybrałam się w drogę. No i przyjechałam w piątek. Pobędę sobie ponad tydzień, bo być może przyczynię się tym sposobem do szybszej przeprowadzki, przynajmniej taką mam nadzieję. Już wszyscy są mocno stęsknieni za powrotem na stare - nowe śmieci.. A jest do czego tęsknić, widziałam na własne oczy, po prostu przepięknie.
Wyjechałam w jesiennej aurze a w miarę zbliżania się do Warszawy zrobiło się lekko zimowo. Czyli mijane pola i rosnące w lesie sosny ( iglaki ) oprószył delikatnym puchem śnieg. Ten pierwszy śnieg jest zawsze najcudowniejszy; taki czyściutki, wytęskniony, sielankowy po prostu uroczy. Potem to już jest z tym różnie.
Podczas spaceru z młodszą wnuczką na plac zabaw uchwyciłam kilka zakątków w parku gdzie śnieżek mimo pięknej słonecznej pogody, w miejscach zacienionych utrzymał się do popołudnia;
Właśnie dzisiaj rano ( niedziela ) przeglądając FB zobaczyłam, że śnieg oprószył również Rzeszów :

nie omieszkałam tego również pokazać. Prawda, że uroczo?
Muszę jeszcze w tym miejscu napisać o zajęciu mojej córki, oczywiście tym poza bieganiem z mopem i porządkowaniem remontowanego domu.
Aby wszystko było pięknie doszła do wniosku, że powinna być też domieszka własnej twórczości. A ja powiem, że niedaleko spada jabłko od jabłoni. Moja córka wyszydełkowała piękny pled i poszwy na dwie poduszki:
Ma być jeszcze trzecia.
Teraz z kolei zajęła się kolejnym pledem - narzutą do pokoju Klary. Oczywiście w innych kolorach. Nie mogę teraz pokazać tej pracy, bo całotygodniowe dzierganie zostało unicestwione, zresztą już chyba po raz czwarty. Coś okazało się nierówne, za duże czy coś w tym rodzaju...... w tym przypadku odległość jabłka od jabłoni trochę się wydłużyła.
Tutaj akurat istotnie różnimy się z córką. Dla mnie to nie jest problem ..............i nie lubię próć.
U Niej wszystko musi być idealnie!!!!
Ostatnio wyczytałam, że szydełkowanie uspokaja, wycisza, daje wiele przyjemności i radości w tworzeniu unikalnych i niepowtarzalnych wyrobów, uelastycznia stawy i w ogóle wspaniale wpływa na dobre samopoczucie.
Od zawsze to wiedziałam ale teraz nauka pochyliła się nad tymi stwierdzeniami. Coś w tym jest....
niedziela, 6 listopada 2016
Topinambur
W ten weekend w Chabaziewie skupiliśmy się, a właściwie mój mąż się skupił na wykopkach ale topinamburu. Na wiosnę eksperymantalnie posadziliśmy kilkanaście bulw tego warzywa??no chyba tak można go określić. Mąż przyniósł je od kolegi działkowca, który już ma w tym pewne doświadczenie.
Końcem lata a właściwe to już była jesień na wyskolich łodygach pojawiły się żółte kwiaty:
Niestety łodygi były tak wysokie, że się powyginały na wszystkie strony, ale zdobyłam cenne doświadczenie i na przyszły rok wykombinuję jakiś płotek.
A co do zbiorów, mogę powiedzieć że w miarę udały się:
tzn. więcej zebrałam niż posadziłam a jeszcze pozostawiłam część bulw w ziemi. Bulwy są mrozoodporne i myślę, że tym sposobem na rok przyszły plony będą obfitsze.
Skusiłam się na topinambur, znany też pod nazwą słonecznik bulwiasty ze względów dekoracyjnych ale głównie z powodu jego prozdrowotnych właściwości.
Poza tym , że zawiera mnóstwo witamin ( m.in. kwas foliowy ) i minerałów ( potas, fostor, wapń.. ) to wpływa na; obniżenie poziomu cukru we krwi, obniża cholesterol i reguluje ciśnienie krwi i pracę układu pokarmowego. Oczyszcza organizm i jest pomocny podczas odchudzania gdyż zawiera dużo błonnika. Wykazuje działanie przeciwnowotworowe i wspomaga pracę układu nerwowego.
Jego soczyste bulwy podobne z wyglądu do imbiru, przypominają mi w smaku ziarenka słonecznika, ale takie świeże bez żadnych obróbek. Są tacy co znajdują w nim smak lekko orzechowy.
Wszystko wskazuje na to, że warto się z nim zaprzyjaźnić zwłaszcza, że można połaczyć przyjemne, dla oka kwiaty, z pożytecznym dla zdrowia.
Można je spożywać na różne sposoby; ugotowane ( jak ziemniaki ), upieczone, usmażone lub dodane do zupy.
Ja w tym roku ze względu na ograniczony zbiór nie będę eksperymentować zostawię to sobie na rok przyszły. Teraz będzie spożywany bez żadnej obróbki, po prostu surowy do chrupania i jako dodatek do surówek. Niemniej jednak eksperymentalnie część będę suszyć.
Jeszcze troszkę z innej beczki, takiej pogodowej.
Przyjechaliśmy późnym wieczorem w czwartek do Chabaziewa. I po drodze natknęliśmy się na niespodziankę. A mnianowicie podczas wznoszenia się w górę drogi zaczął padać śnieg. Były to co prawda bardzo niewielkie opady, można powiedzieć, że pojedyncze śnieżynki fruwały przy świetle samochodu ale w naszym przypadku było to po raz pierwszy w tym roku. W związku z tym gdzie niegdzie leżała niewielka warstewka tego śnieżnego puchu. Rano udało mi się kilka takich białawych widoków sfotografować:
a potem przyszłedł podobno ostatni w tym roku piękny słoneczny jesienny dzień i wszystko znikło. A teraz z beczki muzyczno - twistowej. Plądrując po FB natrafiłam na retro kawałek ; Let's twist Again. Aż się oczywiście rozczuliłam słuchając go. Kiedyś uwielbiałam tańczyć a tego typu kawałki zaliczały się do moich ulubionych. To były czasy..........................Ale i teraz na poprawę nastroju przy pochmurnej, deszczowej jesiennej aurze można sobie poprawić samopoczucie słuchając pogodnego kawałka.
Końcem lata a właściwe to już była jesień na wyskolich łodygach pojawiły się żółte kwiaty:
Niestety łodygi były tak wysokie, że się powyginały na wszystkie strony, ale zdobyłam cenne doświadczenie i na przyszły rok wykombinuję jakiś płotek.
A co do zbiorów, mogę powiedzieć że w miarę udały się:
tzn. więcej zebrałam niż posadziłam a jeszcze pozostawiłam część bulw w ziemi. Bulwy są mrozoodporne i myślę, że tym sposobem na rok przyszły plony będą obfitsze.
Skusiłam się na topinambur, znany też pod nazwą słonecznik bulwiasty ze względów dekoracyjnych ale głównie z powodu jego prozdrowotnych właściwości.
Poza tym , że zawiera mnóstwo witamin ( m.in. kwas foliowy ) i minerałów ( potas, fostor, wapń.. ) to wpływa na; obniżenie poziomu cukru we krwi, obniża cholesterol i reguluje ciśnienie krwi i pracę układu pokarmowego. Oczyszcza organizm i jest pomocny podczas odchudzania gdyż zawiera dużo błonnika. Wykazuje działanie przeciwnowotworowe i wspomaga pracę układu nerwowego.
Jego soczyste bulwy podobne z wyglądu do imbiru, przypominają mi w smaku ziarenka słonecznika, ale takie świeże bez żadnych obróbek. Są tacy co znajdują w nim smak lekko orzechowy.
Wszystko wskazuje na to, że warto się z nim zaprzyjaźnić zwłaszcza, że można połaczyć przyjemne, dla oka kwiaty, z pożytecznym dla zdrowia.
Można je spożywać na różne sposoby; ugotowane ( jak ziemniaki ), upieczone, usmażone lub dodane do zupy.
Ja w tym roku ze względu na ograniczony zbiór nie będę eksperymentować zostawię to sobie na rok przyszły. Teraz będzie spożywany bez żadnej obróbki, po prostu surowy do chrupania i jako dodatek do surówek. Niemniej jednak eksperymentalnie część będę suszyć.
Jeszcze troszkę z innej beczki, takiej pogodowej.
Przyjechaliśmy późnym wieczorem w czwartek do Chabaziewa. I po drodze natknęliśmy się na niespodziankę. A mnianowicie podczas wznoszenia się w górę drogi zaczął padać śnieg. Były to co prawda bardzo niewielkie opady, można powiedzieć, że pojedyncze śnieżynki fruwały przy świetle samochodu ale w naszym przypadku było to po raz pierwszy w tym roku. W związku z tym gdzie niegdzie leżała niewielka warstewka tego śnieżnego puchu. Rano udało mi się kilka takich białawych widoków sfotografować:
a potem przyszłedł podobno ostatni w tym roku piękny słoneczny jesienny dzień i wszystko znikło. A teraz z beczki muzyczno - twistowej. Plądrując po FB natrafiłam na retro kawałek ; Let's twist Again. Aż się oczywiście rozczuliłam słuchając go. Kiedyś uwielbiałam tańczyć a tego typu kawałki zaliczały się do moich ulubionych. To były czasy..........................Ale i teraz na poprawę nastroju przy pochmurnej, deszczowej jesiennej aurze można sobie poprawić samopoczucie słuchając pogodnego kawałka.
niedziela, 30 października 2016
Wszystkiego po trochu
Co dobre szybko się kończy ale akumulatory naładowane więc pora w drogę powrotną, znów oczywiście tym samym środkiem lokomocji.
Mój powrót z wojaży, jak zwykle najwięcej radości i to bardzo spontanicznej i bardzo wizualnej sprawił mojemu psiakowi.
Radości było co niemiara. Podskokom, nie było końca. A ta ewolucja w jego wykonaniu ze względu na rozmiary, dość zabawnie wygląda. Trzeba mieć dużo wyobraźni aby sobie wyobrazić jak 80 kg podskakuje. Najpierw przód, potem tył a czasami uda mu się unieść w górę całe ciało i przez moment oderwać się od podłoża. Widok sam w sobie niespotykany.
Tym bardziej jest to niesamowite , że mastiffy w tym nasz Niuniek, stwarzają wrażenie bardzo smutnych psów.
Często jak sobie usiądzie, spuści myślącą część ciała to wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy, mówimy wówczas, że zrobił smutę.
O, prawda, że to taka jedna wielka, kochana, pomarszczona smuta?
czasami to aż żałość bierze jak się na niego patrzy i koniecznie muszę go mocno przytulić.
Wszystko to przez nadmiar skóry, również na pyszczydle, na którym jest mnóstwo '' zmarszczek ''. Nieraz nie mogę się nadziwić, jak one są regularne i identyczne po obu stronach, po prostu cudne!
W tej całej swojej smucie jest psiakiem bardzo, bardzo wrażliwym, przywiązanym, upraszający się o pieszczoty i wogóle wspaniałym.
Więcej o moim Niuńku często pisałam w poprzednich postach a gównie w : http://kocham-wies.blogspot.com/2016/01/moj-mastiff.html
Bardzo tęsknił za mną przez ten tydzień, stracił apetyt, a czy był smutny ? trudno ocenić, ale pewnie tak po swojemu. Po około trzech godzinach od mojego przyjazdu, jak doszedł do siebie, zabrał się za jedzenie co sprawiło mi dużą przyjemność. To coś nowego w jego wykonaniu, bo raczej nie praktykuje dojadania.
No i przeleciał kolejny tydzień w błyskawicznym tępie. Nawet nie wiem co konkretnego robiłam. Na pewno były to raczej typowe prace po tygodniowej nieobecności w domu.
No i weekend a weekend to Chabaziewo za którym zdążyłam się już stęsknić. Teraz to jeszcze nic ale nie wiem jak sobie poradzę z tęsknotą w zimie.
No i zaczęłem kontynuować sprzątanie ogrodu a że to długi weekend więc prace trochę sobie rozłożyłam. Szkoda że mokro, wietrznie i deszczowo bo nie można było palić chabazi, ale może za tydzień?
Znalazłam też czas na kulinarne wydziwianie. Teraz się zaczyna nalepszy okres na takie eksperymenty. Więcej czasu więc będę dużo kombinować, zresztą nie tylko z gotowaniem.
Z tą porą roku przechodzimy , a przynajmniej ja przechodzę na jesienno - zimowe manu.
Na pierwszy rzut idzie zupa z soczewicy:
- opakowanie soczewicy
- 2 marchewki
- 4 ziemniaki
- zupa grochowa rodzinna Winiary
- 3-4 ząbki czosnku
- zielenina
Do garnka wlewam wodę ( 3 litry ) i wkładam wszystkie składniki i gotuję do miękkości. Pod koniec gotowania dodaję zupę Winiary, gotuję 5 min. i dodaję przeciśnięty przez praskę czosnek i posiekaną zieleninę. I jest pyszna i zdrowa a w smaku taka trochę grochowa.
A na drugie danie na niedzielny obiad zaserwowałam sznycle z indyka, jest to przepis wg.pana Makłowicza.
- pierś z indyka ( 4 sznycle ),
- 1 cebula,
- 10 dkg pieczarek,
- 1 duży dojrzały pomidor,
- 1 płaska łyżka słodkiej papryki w proszku,
- szczypta ostrej papryki,
- 150 ml. kwaśnej smietany,
- pieprz, sól
Na patelni rozgrzewamy olej, doprawione solą i pieprzem sznycle obsmażamy z obu stron na mocnym ogniu. Na pozostałym tłuszczu szkilmy drobno posiekaną cebulę. Wsypujemy papryki i mieszamy. Dodajemy pokrojone pieczarki i dusimy kilka minut aż grzyby puszczą wodę. Wkładamy spowrotem mięso,dodajemy pokrojonego pomidora i dusimy ok 15 min. Na koniec dodajemy śmietanę, zagotowujemy i solimy do smaku. Z ziemiakami jest super a dzisiaj dla odmiany jest z kaszą, fantastyczne danie.
A tak to wyglądało w fazie połączenia wszystkich składników i teraz będzie duszone:
A poza tym dostałam takiego przyspieszenia,że zrobiłam jeszcze schab w 15 min. i ser pleśniowy ( przepisy w poprzednich postach )
Tak, że weekend uważam za fajnie spędzony, tak w sam raz i praca w ogrodzie i gotowanie no a popołudniami fizyczne leniuchowanie.
A na około taka piękna jesień:
Mój powrót z wojaży, jak zwykle najwięcej radości i to bardzo spontanicznej i bardzo wizualnej sprawił mojemu psiakowi.
Radości było co niemiara. Podskokom, nie było końca. A ta ewolucja w jego wykonaniu ze względu na rozmiary, dość zabawnie wygląda. Trzeba mieć dużo wyobraźni aby sobie wyobrazić jak 80 kg podskakuje. Najpierw przód, potem tył a czasami uda mu się unieść w górę całe ciało i przez moment oderwać się od podłoża. Widok sam w sobie niespotykany.
Tym bardziej jest to niesamowite , że mastiffy w tym nasz Niuniek, stwarzają wrażenie bardzo smutnych psów.
Często jak sobie usiądzie, spuści myślącą część ciała to wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy, mówimy wówczas, że zrobił smutę.
O, prawda, że to taka jedna wielka, kochana, pomarszczona smuta?
czasami to aż żałość bierze jak się na niego patrzy i koniecznie muszę go mocno przytulić.
Wszystko to przez nadmiar skóry, również na pyszczydle, na którym jest mnóstwo '' zmarszczek ''. Nieraz nie mogę się nadziwić, jak one są regularne i identyczne po obu stronach, po prostu cudne!
W tej całej swojej smucie jest psiakiem bardzo, bardzo wrażliwym, przywiązanym, upraszający się o pieszczoty i wogóle wspaniałym.
Więcej o moim Niuńku często pisałam w poprzednich postach a gównie w : http://kocham-wies.blogspot.com/2016/01/moj-mastiff.html
Bardzo tęsknił za mną przez ten tydzień, stracił apetyt, a czy był smutny ? trudno ocenić, ale pewnie tak po swojemu. Po około trzech godzinach od mojego przyjazdu, jak doszedł do siebie, zabrał się za jedzenie co sprawiło mi dużą przyjemność. To coś nowego w jego wykonaniu, bo raczej nie praktykuje dojadania.
No i przeleciał kolejny tydzień w błyskawicznym tępie. Nawet nie wiem co konkretnego robiłam. Na pewno były to raczej typowe prace po tygodniowej nieobecności w domu.
No i weekend a weekend to Chabaziewo za którym zdążyłam się już stęsknić. Teraz to jeszcze nic ale nie wiem jak sobie poradzę z tęsknotą w zimie.
No i zaczęłem kontynuować sprzątanie ogrodu a że to długi weekend więc prace trochę sobie rozłożyłam. Szkoda że mokro, wietrznie i deszczowo bo nie można było palić chabazi, ale może za tydzień?
Znalazłam też czas na kulinarne wydziwianie. Teraz się zaczyna nalepszy okres na takie eksperymenty. Więcej czasu więc będę dużo kombinować, zresztą nie tylko z gotowaniem.
Z tą porą roku przechodzimy , a przynajmniej ja przechodzę na jesienno - zimowe manu.
Na pierwszy rzut idzie zupa z soczewicy:
- opakowanie soczewicy
- 2 marchewki
- 4 ziemniaki
- zupa grochowa rodzinna Winiary
- 3-4 ząbki czosnku
- zielenina
Do garnka wlewam wodę ( 3 litry ) i wkładam wszystkie składniki i gotuję do miękkości. Pod koniec gotowania dodaję zupę Winiary, gotuję 5 min. i dodaję przeciśnięty przez praskę czosnek i posiekaną zieleninę. I jest pyszna i zdrowa a w smaku taka trochę grochowa.
A na drugie danie na niedzielny obiad zaserwowałam sznycle z indyka, jest to przepis wg.pana Makłowicza.
- pierś z indyka ( 4 sznycle ),
- 1 cebula,
- 10 dkg pieczarek,
- 1 duży dojrzały pomidor,
- 1 płaska łyżka słodkiej papryki w proszku,
- szczypta ostrej papryki,
- 150 ml. kwaśnej smietany,
- pieprz, sól
Na patelni rozgrzewamy olej, doprawione solą i pieprzem sznycle obsmażamy z obu stron na mocnym ogniu. Na pozostałym tłuszczu szkilmy drobno posiekaną cebulę. Wsypujemy papryki i mieszamy. Dodajemy pokrojone pieczarki i dusimy kilka minut aż grzyby puszczą wodę. Wkładamy spowrotem mięso,dodajemy pokrojonego pomidora i dusimy ok 15 min. Na koniec dodajemy śmietanę, zagotowujemy i solimy do smaku. Z ziemiakami jest super a dzisiaj dla odmiany jest z kaszą, fantastyczne danie.
A tak to wyglądało w fazie połączenia wszystkich składników i teraz będzie duszone:
A poza tym dostałam takiego przyspieszenia,że zrobiłam jeszcze schab w 15 min. i ser pleśniowy ( przepisy w poprzednich postach )
Tak, że weekend uważam za fajnie spędzony, tak w sam raz i praca w ogrodzie i gotowanie no a popołudniami fizyczne leniuchowanie.
A na około taka piękna jesień:
niedziela, 23 października 2016
I w drogę...
No właśnie, potem czyli w niedzielę wyjechałam do Warszawy. Po raz pierwszy na środek lokomocji wybrałam bus. I super, od tej pory tylko tak będę jeździć. Wcześniej moja podróż to samochód a ja za kierownicą. Nie powiem była to w pewnym okresie ( kilka lat temu ) frajda . Wówczas , czyli podczas aktywności zawodowej wyjazdy do Warszawy samochodem były normalnością. Samochodem było wygodnie, o każdej godzinie i trochę krajoznawczo. Miałam kilka dróg przetestowanych, tak aby podróż nie była nudna i było jakieś urozmaicenie. Wyjazdy były bardzo częste nawet kilka razy w miesiącu.
Ale obecnie stwierdziłam, że chyba pora przesiąść się na coś bardziej relaksującego i przynajmniej dla mnie komfortowego. Padło na BUS i trafiłam w dziesiątkę. Same pozytywy, nie wiem jak inni przewoźnicy ale NEOBUS jest super.
Po pierwsze mogłam oddać się lekturze, po drugie ćwiczyłam mózg rozwiązując sudoku i mogłam do woli podziwiać widoki za oknem. Podróż trwała ok 5 godzin czyli tak mniej więcej jak samochodem i przyjechałam wypoczęta, zadowolona i zrelaksowana. Na dodatek, jeszcze pozytywnie zostałam zaskoczona ceną biletu, 50 zł., rewelacja. Samochodem jest to ok 150 zł i to na gazie. Tak, że od tej pory jest to mój ulubiony środek lokomocji. W Rzeszowie do busa dostarczył mnie mąż a u kresu podróży czekała na mnie córka. Czego chcieć więcej ???
Obecnie moja córka ze względu na przeciągający się kapitalny remont domu ( od maja a nie wie czy przed Świętami uda Jej się przeprowadzić ) zamieszkała w Pruszkowie. Przeprowadziły się również dwa kociaki, brytyjskie niebieskie. Takie milusińskie pieszczochy.
To jeden z nich ,ciemniejszy na stanowisku obserwacyjnym,
aż się dziwię, że moja córka pedantka na to pozwala.
I drugi jasny, piętro niżej, niesamowity pieszczoch:
Ja z kolei oprócz dogadzania kulinarnego moim dziewczynkom w między czasie poznałam trochę nową okolicę.
Kiedyś Pruszków nie cieszył się dobrą opinią ze względu na sławną na całą Polskę mafię ale obecnie chyba dokonała się wymiana pokoleniowa. Jeszcze nigdy i nigdzie nie widziałam takiej kultury na jezdni, a trochę lat już żyję. Przez tydzień czasu jaki tutaj spędziłam ze zdumieniem , oczywiście pozytywnym stwierdzam, że kierowcy tak jakby z innej bajki, niesamowicie uprzejmi. Wystarczy zbliżyć się do przejścia dla pieszych a samochody się zatrzymują, wszystkie!! I to za każdym razem, coś niesamowitego. Aż przykro się robi, że muszę powiedzieć, że w moim rodzinnym mieście czegoś takiego raczej nie uświadczysz.
Podczas przechadzki trafiłam do parku a tam stoi sobie piękny zrewitalizowany pałacyk:
Oczywiście nie omieszkałam czegoś się o nim dowiedzieć, zawsze w takich sutuacjach odzywa się u mnie dusza poszukiwacza amatora i czuję ogromny głód wiedzy.
A więc Pruszków w XIX w był popularnym letniskiem dla bogatych mieszkańców Warszawy. A ten właśnie pałacyk był własnością właściciela wytwórni kafli Ignacego Więckowskiego. Ale to musiała być fortuna,widać że wytwórnia fantastycznie prosperowała jeżeli stać było pana Ignacego na takie wspaniałe letnisko.
No i kolejna budowla, która zwróciła moją uwagę, to kościół pw. św. Kazimierza Królewicza:
Nie obeszło się również bez gotowania. Mam taki właściwie stały program kulinarny,który zawsze wprowadzam w życie przy każdym spotkaniu, obojętnie u mnie czy na wyjeździe.
Są to sprawdzone pizzerinki , kotlety z piersi kurczaka, barszcz ukraiński i fasolka po bretońsku. Ale oprócz tego dostałam zadanie na upichcenie lazanii i mięsnych kulek ala zraziki wg przepisu:
- 1 kg zmielonej polędwicy wołowej lub innej chudej części,
- 3 duże marchewki,
- 1 szklanka bułki tartej,
- 1 cebula drobno pokrojona,
- przyprawy;sól, pieprz, curry.
Wszystkie składniki bardzo dobrze wyrabiamy i formujemy małe kulki zwracając uwagę aby były mocno spójne. Smażymy na maśle z wszystkich stron. Przekładamy do garnka i zalewamy wrzątkiem, tak aby wszystkie były pod wodą. I gotujemy ok 30 min. Pozostawiamy w powstałym sosie i można je zamrozić z odrobiną wywaru lub od razu smakować. Jest to przysmak młodszej wnuczki Zary. Do tego kuskus i surówka.
No i ani się obejrzałam minął tydzień. I czas powrotu.
Ale obecnie stwierdziłam, że chyba pora przesiąść się na coś bardziej relaksującego i przynajmniej dla mnie komfortowego. Padło na BUS i trafiłam w dziesiątkę. Same pozytywy, nie wiem jak inni przewoźnicy ale NEOBUS jest super.
Po pierwsze mogłam oddać się lekturze, po drugie ćwiczyłam mózg rozwiązując sudoku i mogłam do woli podziwiać widoki za oknem. Podróż trwała ok 5 godzin czyli tak mniej więcej jak samochodem i przyjechałam wypoczęta, zadowolona i zrelaksowana. Na dodatek, jeszcze pozytywnie zostałam zaskoczona ceną biletu, 50 zł., rewelacja. Samochodem jest to ok 150 zł i to na gazie. Tak, że od tej pory jest to mój ulubiony środek lokomocji. W Rzeszowie do busa dostarczył mnie mąż a u kresu podróży czekała na mnie córka. Czego chcieć więcej ???
Obecnie moja córka ze względu na przeciągający się kapitalny remont domu ( od maja a nie wie czy przed Świętami uda Jej się przeprowadzić ) zamieszkała w Pruszkowie. Przeprowadziły się również dwa kociaki, brytyjskie niebieskie. Takie milusińskie pieszczochy.
To jeden z nich ,ciemniejszy na stanowisku obserwacyjnym,
aż się dziwię, że moja córka pedantka na to pozwala.
I drugi jasny, piętro niżej, niesamowity pieszczoch:
Ja z kolei oprócz dogadzania kulinarnego moim dziewczynkom w między czasie poznałam trochę nową okolicę.
Kiedyś Pruszków nie cieszył się dobrą opinią ze względu na sławną na całą Polskę mafię ale obecnie chyba dokonała się wymiana pokoleniowa. Jeszcze nigdy i nigdzie nie widziałam takiej kultury na jezdni, a trochę lat już żyję. Przez tydzień czasu jaki tutaj spędziłam ze zdumieniem , oczywiście pozytywnym stwierdzam, że kierowcy tak jakby z innej bajki, niesamowicie uprzejmi. Wystarczy zbliżyć się do przejścia dla pieszych a samochody się zatrzymują, wszystkie!! I to za każdym razem, coś niesamowitego. Aż przykro się robi, że muszę powiedzieć, że w moim rodzinnym mieście czegoś takiego raczej nie uświadczysz.
Podczas przechadzki trafiłam do parku a tam stoi sobie piękny zrewitalizowany pałacyk:
Oczywiście nie omieszkałam czegoś się o nim dowiedzieć, zawsze w takich sutuacjach odzywa się u mnie dusza poszukiwacza amatora i czuję ogromny głód wiedzy.
A więc Pruszków w XIX w był popularnym letniskiem dla bogatych mieszkańców Warszawy. A ten właśnie pałacyk był własnością właściciela wytwórni kafli Ignacego Więckowskiego. Ale to musiała być fortuna,widać że wytwórnia fantastycznie prosperowała jeżeli stać było pana Ignacego na takie wspaniałe letnisko.
No i kolejna budowla, która zwróciła moją uwagę, to kościół pw. św. Kazimierza Królewicza:
Nie obeszło się również bez gotowania. Mam taki właściwie stały program kulinarny,który zawsze wprowadzam w życie przy każdym spotkaniu, obojętnie u mnie czy na wyjeździe.
Są to sprawdzone pizzerinki , kotlety z piersi kurczaka, barszcz ukraiński i fasolka po bretońsku. Ale oprócz tego dostałam zadanie na upichcenie lazanii i mięsnych kulek ala zraziki wg przepisu:
- 1 kg zmielonej polędwicy wołowej lub innej chudej części,
- 3 duże marchewki,
- 1 szklanka bułki tartej,
- 1 cebula drobno pokrojona,
- przyprawy;sól, pieprz, curry.
Wszystkie składniki bardzo dobrze wyrabiamy i formujemy małe kulki zwracając uwagę aby były mocno spójne. Smażymy na maśle z wszystkich stron. Przekładamy do garnka i zalewamy wrzątkiem, tak aby wszystkie były pod wodą. I gotujemy ok 30 min. Pozostawiamy w powstałym sosie i można je zamrozić z odrobiną wywaru lub od razu smakować. Jest to przysmak młodszej wnuczki Zary. Do tego kuskus i surówka.
No i ani się obejrzałam minął tydzień. I czas powrotu.
sobota, 15 października 2016
Powiew prawdziwej jesieni
Po dwutygodniowej przerwie w czwartek wieczorem przyjechaliśmy do Chabaziewa i widok był raczej przerażający. Wszystkie rośliny jakby się czegoś mocniejszego napiły, leżały powalone wiatrem, wodą i chyba chłodem.
Ale tego jeszcze mało bo nocą dodatkowo kolejny sprawca zrobił swoje;
Tak to jest szron, właśnie udało mi się go przydybać na gorącym uczynku w piątkowy poranek. Na termometrze -2 st.C i to wystarczyło aby dokończyć dzieła i ustawić mi pracę na kolejne dwa dni.
Tak rano wyglądały moje dalie, :
które jeszcze dwa tygodnie temu stały pięknie wyprostowane.
Nie było wyjścia jak zakasać rękawy i do roboty.
Wykopałam mieczyki, begonie, zabrałam się za wykopywanie dalii, wydarłam z ziemi groszek pachnący i zwarzoną nasturcję,:
czyli to co się najbardziej w oczy rzucało swoim paskudnym wyglądem.
Takiej sterty chabazi dawno nie widziałam. Nie mam pojęcia co z nimi zrobić bo wszystko mokre i palić się nie chce. Na razie zostawiłam tą stertnę mając nadzieję, że może choć trochę przeschnie.
No i tym sposobem przynajmniej w części uporałam się z porządkami, reszta kolejnym razem.
Ale jakbym pracy miała mało było też sadzenie:
Jedne cebule i bulwy idą zimować do piwnicy a drugie będą się hartować i zimować w ziemi.
W tym roku miałam zrezygnować z zakupów nowych cebulek, ale nie dało rady. Natrafiłam na takie promocje, że niestety nie mogłam się powstrzymać. I oczywiście musiało być tego w dużych ilościach.
Ale na tym nie koniec, bo w ramach tych promocji kupiłam czereśnię, aronie, pigwowca i bez.
Wszystko zostało posadzone, tak że mogę powiedzieć z czystym sumieniem, weekend fajnie, ogrodowo spędziłam, nawet męża udało mi się trochę rozruszać. Poskakał, to duża przenośnia, trochę po drabinie czyszcząc zatkane rynny.
Żeby mieć na to wszystko siły musiałam w międzyczasie coś szybko ugotować.
Była to dyżurna o tej porze roku zupa dyniowa ( przepis wcześniej ) a na drugie danie można powiedzieć było 2 w 1. Czyli ćwiartki kurczaka upieczone razem z ziemiakami:
Super szybkie danie, które również jest fantastyczne z tradycyjnego piekarnika. Potrzeba jeszcze przyprawę do ziemiaków, przyprawę do kurczaka i godzinę pieczenia w temperaturze 170 st.C.
Żeby miło mi się pracowało miałam za płotem odwiedziny jedyne w swoim rodzaju :
Sarnia rodzinka przyszła wygrzewać się do słoneczka w ten jesienny, słoneczny a jakże pracownity, przynajmniej dla mnie, dzień. Jedni pracują inni odpoczywają.....
A jutro.....ale o tym w kolejnym poście.
Ale tego jeszcze mało bo nocą dodatkowo kolejny sprawca zrobił swoje;
Tak to jest szron, właśnie udało mi się go przydybać na gorącym uczynku w piątkowy poranek. Na termometrze -2 st.C i to wystarczyło aby dokończyć dzieła i ustawić mi pracę na kolejne dwa dni.
Tak rano wyglądały moje dalie, :
które jeszcze dwa tygodnie temu stały pięknie wyprostowane.
Nie było wyjścia jak zakasać rękawy i do roboty.
Wykopałam mieczyki, begonie, zabrałam się za wykopywanie dalii, wydarłam z ziemi groszek pachnący i zwarzoną nasturcję,:
czyli to co się najbardziej w oczy rzucało swoim paskudnym wyglądem.
Takiej sterty chabazi dawno nie widziałam. Nie mam pojęcia co z nimi zrobić bo wszystko mokre i palić się nie chce. Na razie zostawiłam tą stertnę mając nadzieję, że może choć trochę przeschnie.
No i tym sposobem przynajmniej w części uporałam się z porządkami, reszta kolejnym razem.
Ale jakbym pracy miała mało było też sadzenie:
Jedne cebule i bulwy idą zimować do piwnicy a drugie będą się hartować i zimować w ziemi.
W tym roku miałam zrezygnować z zakupów nowych cebulek, ale nie dało rady. Natrafiłam na takie promocje, że niestety nie mogłam się powstrzymać. I oczywiście musiało być tego w dużych ilościach.
Ale na tym nie koniec, bo w ramach tych promocji kupiłam czereśnię, aronie, pigwowca i bez.
Wszystko zostało posadzone, tak że mogę powiedzieć z czystym sumieniem, weekend fajnie, ogrodowo spędziłam, nawet męża udało mi się trochę rozruszać. Poskakał, to duża przenośnia, trochę po drabinie czyszcząc zatkane rynny.
Żeby mieć na to wszystko siły musiałam w międzyczasie coś szybko ugotować.
Była to dyżurna o tej porze roku zupa dyniowa ( przepis wcześniej ) a na drugie danie można powiedzieć było 2 w 1. Czyli ćwiartki kurczaka upieczone razem z ziemiakami:
Super szybkie danie, które również jest fantastyczne z tradycyjnego piekarnika. Potrzeba jeszcze przyprawę do ziemiaków, przyprawę do kurczaka i godzinę pieczenia w temperaturze 170 st.C.
Żeby miło mi się pracowało miałam za płotem odwiedziny jedyne w swoim rodzaju :
Sarnia rodzinka przyszła wygrzewać się do słoneczka w ten jesienny, słoneczny a jakże pracownity, przynajmniej dla mnie, dzień. Jedni pracują inni odpoczywają.....
A jutro.....ale o tym w kolejnym poście.
poniedziałek, 10 października 2016
Chrzciny Liwii
Tym razem towarzyszyć będzie temu postowi odświetny klimat, a to za sprawą wyjątkowej okazji.
Początek jesieni zafundował mi i nie tylko, zjazd rodzinny. A to za przyczyną Chrztu najmłodszej na chwilę obecną malutkiej członkini rodziny.
Ja jako genealożka amotorka określę skalę pokrewieństwa jako boczną gałąź mojego rodu. Czyli jest to wnuczka mojej siostry, Liwia.
Rodzina stawiła się w komplecie; i zza Kanału la Manche i z Warszawy i miejscowa. Była to dość spora gromadka. Co fajne, było sporo dzieciaków, tak że było wesoło, chałaśliwie i każdemu wegług upodobań.
Spotkała się również starsza młodzież czyli ich rodzice, też było tego towarzystwa kilka sztuk. No i najstarsza młodzież czyli my to jest dziadkowie tych najmłodszych latorośli.
Malutka solenizantka jak przystało na najważniejszą osobę w takim dniu była bardzo grzeczna i uśmiechnięta. Dużą część imprezy spędziła na rękach co z pewnością wpłynęło na jej dobry nastrój.
I super, już w tym wieku wie co jest miłe i przyjemne. W każdym bądź razie bardzo dzielnie zniosła to całe zamieszanie.
Takie rodzinne zjazdy to coś wspaniałego szkoda tylko, że takie rzadkie. Ale z drugiej strony może dlatego są takie oczekiwane i radosne?
Zostało również postanowione, że kolejny zjazd rodzinny robimy u mnie na Świeta Bożego Narodzenia w 2017 roku. Ciekawe czy wytrwamy w postanowieniu ale już się cieszę na tą okazję.
Nie obeszło sie również od pewnych obserwacji. A mnianowicie dzieci było ośmioro i to same dziewczynki. Doszliśmy zgodnie do wniosku, że ginie męska tzw silna płeć i zbliża się nieuchronnie SEKSMISJA ( kultowy polski film właśnie o wyginięciu męskiego gatunku ). https://www.youtube.com/watch?v=8Nk8lVLLuyU
Mnie spotkała przy okazji dodatkowa przyjemność, mogłam uściskać moje wnuczki.
I to miałam tego czasu na ściskanie i dogadzanie prawie całe dwa dni!!
Tak, że ten weekend był wyjątkowo świąteczny i szkoda, że tak szybko się skończył. Prawie wszyscy się już porozjeżdżali i wszystko wróciło do zwykłej dla każdego codzienności.
Przy tej okazji mój blog zjesienniał czyli zmienił barwę i przybrał koloryt bardziej stonowany, akurat pasujący do obecnej pory roku.
Stało się to oczywiście za sprawą Klary, która jest w tym specjalistką. Określiła obecną porę jako wczesną jesień, bo faktycznie na ten czas trudno jeszcze uchwycić barwy i klimat prawdziwej jesieni; babiego lata a nawet lekkich opadów śniegu.
Początek jesieni zafundował mi i nie tylko, zjazd rodzinny. A to za przyczyną Chrztu najmłodszej na chwilę obecną malutkiej członkini rodziny.
Ja jako genealożka amotorka określę skalę pokrewieństwa jako boczną gałąź mojego rodu. Czyli jest to wnuczka mojej siostry, Liwia.
Rodzina stawiła się w komplecie; i zza Kanału la Manche i z Warszawy i miejscowa. Była to dość spora gromadka. Co fajne, było sporo dzieciaków, tak że było wesoło, chałaśliwie i każdemu wegług upodobań.
Spotkała się również starsza młodzież czyli ich rodzice, też było tego towarzystwa kilka sztuk. No i najstarsza młodzież czyli my to jest dziadkowie tych najmłodszych latorośli.
Malutka solenizantka jak przystało na najważniejszą osobę w takim dniu była bardzo grzeczna i uśmiechnięta. Dużą część imprezy spędziła na rękach co z pewnością wpłynęło na jej dobry nastrój.
I super, już w tym wieku wie co jest miłe i przyjemne. W każdym bądź razie bardzo dzielnie zniosła to całe zamieszanie.
Takie rodzinne zjazdy to coś wspaniałego szkoda tylko, że takie rzadkie. Ale z drugiej strony może dlatego są takie oczekiwane i radosne?
Zostało również postanowione, że kolejny zjazd rodzinny robimy u mnie na Świeta Bożego Narodzenia w 2017 roku. Ciekawe czy wytrwamy w postanowieniu ale już się cieszę na tą okazję.
Nie obeszło sie również od pewnych obserwacji. A mnianowicie dzieci było ośmioro i to same dziewczynki. Doszliśmy zgodnie do wniosku, że ginie męska tzw silna płeć i zbliża się nieuchronnie SEKSMISJA ( kultowy polski film właśnie o wyginięciu męskiego gatunku ). https://www.youtube.com/watch?v=8Nk8lVLLuyU
Mnie spotkała przy okazji dodatkowa przyjemność, mogłam uściskać moje wnuczki.
I to miałam tego czasu na ściskanie i dogadzanie prawie całe dwa dni!!
Tak, że ten weekend był wyjątkowo świąteczny i szkoda, że tak szybko się skończył. Prawie wszyscy się już porozjeżdżali i wszystko wróciło do zwykłej dla każdego codzienności.
Przy tej okazji mój blog zjesienniał czyli zmienił barwę i przybrał koloryt bardziej stonowany, akurat pasujący do obecnej pory roku.
Stało się to oczywiście za sprawą Klary, która jest w tym specjalistką. Określiła obecną porę jako wczesną jesień, bo faktycznie na ten czas trudno jeszcze uchwycić barwy i klimat prawdziwej jesieni; babiego lata a nawet lekkich opadów śniegu.
niedziela, 2 października 2016
I na koniec buraki
Chyba zmierzam już do końca z tegorocznymi przetworami. Po pierwsze nie mam już gdzie ich składać , po drugie, chyba wyczerpał się już katalog dojrzewających warzyw a po trzecie dość już mam słoikowania. Tak, że definitywnie koniec!!!!
Przez dwa kolejne weekendy zajmowałam się m.in właśnie buraczanymi przetworami. Podobnie jak inne plony, buraki mam ekologiczne czyli prosto ze wsi od najbliższych sąsiadek.
Kilka takich koszyków buraków wylądowało w słoikach:
Na początek rada ułatwiająca pracę z burakami, bo do wszystkich poniższych przepisów należy je najpierw ugotować. Aby dobrze się obierały po ugotowaniu zalewam je dużą ilością zimnej wody.
Pozostawiam do całkowitego wystygnięcia ( najczęściej na noc ) i nawet nie potrzeba noża wystarczy je palcami ściskać a skórka sama odchodzi.
1. Co roku robię sałatkę z buraków, teraz kombinowałam tak aby dodać cukinię, która w tym roku obrodziła i mam jej pod dostatkiemi. Przepis znalazłam w Przetworach siostry Anastazji.
Była już pokosztowana więc śmiało mogę ją polecić. Bardzo fajny dodatek do drugiego dania.
A nazywa się : Buraczki czerwone z cukinią :
proporcje składników :
- po 3 kg buraków i cukini,
- 1 kg cebuli,
- 1/2 kg papryki
Ugotowane buraki i cukinię zetrzeć na tarce lub innym przyrządzie rozdrabniajacym. Cebulę i paprykę drobno pokroić. Cukinię i cebulę ( w osobnych naczyniach ) posolić i odstawić.
W międzyczasie przygotować zalewę:
- 2 szklanki wody ( lub pół na pół woda z olejem ),
- 1 szklanka octu,
- 3 łyżeczki soli ,
- 3 łyżki cukru,
- kilka ziaren ziela angielskiego, pieprzu i listków laurowych.
Składniki zagotować i dodać buraki, paprykę i odciśniętą cebulę i cukinię.
Razem gotować ok 20 min. Przełożyć do słoików i pasteryzować 10 min.
2. Ulubiony dodatek do obiadu mojego męża to buraczki marynowane. Do tego potrzebne są malutkie buraczki, chociaż i większe można pokroić.
Buraczków dowolna ilość.
Zalewa;
- 3 szklanki wody,
- 1 szklanka octu,
- 5 łyżek cukru ( można zwiększyć lub zmniejszyć do smaku ),
- 11/2 yżeczki soli.
- liść laurowy i zielę angielskie.
Obrane buraczki włożyć do słoików i zalać zagotowaną zalewą. Pasteryzować 15 min. I gotowe.
A to te pyszności już w słoikach:
Jeszcze jeden przepis na buraczki ale trochę z innym przeznaczeniem. I zrobić go należy trochę wcześniej bo potrzebna jest botwina. Jest to pyszny dodatek do zupy - barszczu. Np w zimie czy na wiosnę będzie wyśmienicie smakować, bo dojdzie jeszcze tęsknota za latem.
Botwinka do barszczu:
- 3 pęczki botwinki,
- pęczek koperku
i zalewa:
- 1 l wody,
- 1 szklanka octu,
- 3/4 szklanki cukru,
- 1/4 szklanki soli
Botwinkę oczyszczamy. Buraczki ( surowe ) obieramy i wraz z łodygami i liśćmi drobno kroimy.
Koperek kroimy.
Przygotowujemy zalewę czyli zagotowujemy. Botwinkę z koperkiem wkładamy do słoików i zalewamy zalewą. Pasteryzujemy ok 30 min.
Jest fantastyczna, nie potrzeba już żadnego koncentratu i smakuje wybornie.
A za oknem piękna pogoda, można by rzec że mamy lato tej jesieni. Ale już powolutku zaczynają pojawiać się jesienne kolory. Ta gałązka to oczar, którego liście zaczynają się pięknie przebarwiać:
Ale żeby nie poddać się jeszcze jesiennym nastrojom to za oknem mam również całkiem letnie widoki;
I trochę z innej beczki; W parkach , skwerach można natknąć się na spadające z drzew kasztany.
Od roku ubiegłego zbieram je i wykorzystuję jako straszak na tzw. mole kuchenne, to takie małe istoty, które w mące, kaszach czy bułce tartej lubią robić nieapetyczne pajęczynki. W tamtym roku znalazłam na to receptę i tą receptą są właśnie kasztany. Sprawdziłam i faktycznie są skuteczne. Zebrane kasztany wkładam do półki z tymi produktami lub do słoików. I mam spokój.
Przez dwa kolejne weekendy zajmowałam się m.in właśnie buraczanymi przetworami. Podobnie jak inne plony, buraki mam ekologiczne czyli prosto ze wsi od najbliższych sąsiadek.
Kilka takich koszyków buraków wylądowało w słoikach:
Na początek rada ułatwiająca pracę z burakami, bo do wszystkich poniższych przepisów należy je najpierw ugotować. Aby dobrze się obierały po ugotowaniu zalewam je dużą ilością zimnej wody.
Pozostawiam do całkowitego wystygnięcia ( najczęściej na noc ) i nawet nie potrzeba noża wystarczy je palcami ściskać a skórka sama odchodzi.
1. Co roku robię sałatkę z buraków, teraz kombinowałam tak aby dodać cukinię, która w tym roku obrodziła i mam jej pod dostatkiemi. Przepis znalazłam w Przetworach siostry Anastazji.
Była już pokosztowana więc śmiało mogę ją polecić. Bardzo fajny dodatek do drugiego dania.
A nazywa się : Buraczki czerwone z cukinią :
proporcje składników :
- po 3 kg buraków i cukini,
- 1 kg cebuli,
- 1/2 kg papryki
Ugotowane buraki i cukinię zetrzeć na tarce lub innym przyrządzie rozdrabniajacym. Cebulę i paprykę drobno pokroić. Cukinię i cebulę ( w osobnych naczyniach ) posolić i odstawić.
W międzyczasie przygotować zalewę:
- 2 szklanki wody ( lub pół na pół woda z olejem ),
- 1 szklanka octu,
- 3 łyżeczki soli ,
- 3 łyżki cukru,
- kilka ziaren ziela angielskiego, pieprzu i listków laurowych.
Składniki zagotować i dodać buraki, paprykę i odciśniętą cebulę i cukinię.
Razem gotować ok 20 min. Przełożyć do słoików i pasteryzować 10 min.
2. Ulubiony dodatek do obiadu mojego męża to buraczki marynowane. Do tego potrzebne są malutkie buraczki, chociaż i większe można pokroić.
Buraczków dowolna ilość.
Zalewa;
- 3 szklanki wody,
- 1 szklanka octu,
- 5 łyżek cukru ( można zwiększyć lub zmniejszyć do smaku ),
- 11/2 yżeczki soli.
- liść laurowy i zielę angielskie.
Obrane buraczki włożyć do słoików i zalać zagotowaną zalewą. Pasteryzować 15 min. I gotowe.
A to te pyszności już w słoikach:
Jeszcze jeden przepis na buraczki ale trochę z innym przeznaczeniem. I zrobić go należy trochę wcześniej bo potrzebna jest botwina. Jest to pyszny dodatek do zupy - barszczu. Np w zimie czy na wiosnę będzie wyśmienicie smakować, bo dojdzie jeszcze tęsknota za latem.
Botwinka do barszczu:
- 3 pęczki botwinki,
- pęczek koperku
i zalewa:
- 1 l wody,
- 1 szklanka octu,
- 3/4 szklanki cukru,
- 1/4 szklanki soli
Botwinkę oczyszczamy. Buraczki ( surowe ) obieramy i wraz z łodygami i liśćmi drobno kroimy.
Koperek kroimy.
Przygotowujemy zalewę czyli zagotowujemy. Botwinkę z koperkiem wkładamy do słoików i zalewamy zalewą. Pasteryzujemy ok 30 min.
Jest fantastyczna, nie potrzeba już żadnego koncentratu i smakuje wybornie.
A za oknem piękna pogoda, można by rzec że mamy lato tej jesieni. Ale już powolutku zaczynają pojawiać się jesienne kolory. Ta gałązka to oczar, którego liście zaczynają się pięknie przebarwiać:
Ale żeby nie poddać się jeszcze jesiennym nastrojom to za oknem mam również całkiem letnie widoki;
I trochę z innej beczki; W parkach , skwerach można natknąć się na spadające z drzew kasztany.
Od roku ubiegłego zbieram je i wykorzystuję jako straszak na tzw. mole kuchenne, to takie małe istoty, które w mące, kaszach czy bułce tartej lubią robić nieapetyczne pajęczynki. W tamtym roku znalazłam na to receptę i tą receptą są właśnie kasztany. Sprawdziłam i faktycznie są skuteczne. Zebrane kasztany wkładam do półki z tymi produktami lub do słoików. I mam spokój.
niedziela, 25 września 2016
Takie sobie bajdurzenie
I tak sobie siedziałm cały tydzień w Chabaziewie w myśl wcześniej wspomnianej prawidłowości, że u mnie wakacje trwają cały rok. Jest to coś niesamowitego, po 30 latach pracy zawodowej nic nie musieć. Przede wszystkim nie musieć się śpieszyć i robić co się chce, kiedy się chce i jak się chce. Coś wspaniałego!!!!
I w myśl tej zasady tak właśnie spędziłam ten tydzień.
Moim towarzyszem był najcudowniejszy na świecie, ciągle zamyślony, dostojny, wspaniały pies Niuniek - Argo. Ale mu naczadziłam, jakby to wiedział to chyba by się zawstydził.
Jak jesteśmy sami wówczas szczególnie staje się uważny, pilnuje mnie, sprawdza co chwilę co też porabiam i można powiedzieć, że prawie nie spuszcza mnie z oka.
Trochę się nachodzi, bo ja to raczej mam latane zwłaszcza w godzinach do wczesnego popołudnia.
Mój dzień można podzielić na dwie części; pierwsza pracowita - do godzin wczesnego popołudnia i właśnie wtedy mam ganiane po całym terytorium i druga - same przyjemności, czyli: trochę zwalniam i zajmuję się w zależności od nastroju; szydełkowaniem, puzlami ( bo już wyciągnęłam kolejny zestaw, tym razem 2 tys. sztuk ), szukaniem przodków czyli genealogią, robieniem zdjęć, rozwiązywaniem sudoku czy też czytaniem, oczywiście jestem wierna historii.
I tak w tym sielskim otoczeniu poza upajaniem się pięknem,
spokojem i naturą troszkę popracowałam.
1. Powolutku zabrałam się za zaplanowane odgruzowywanie '' placu budowy '' i bardzo powolutku efekty zaczynają być widoczne. Ale nie będę się nimi na razie chwalić bo wygladają dość nieciekawie. Po prostu goła ziemia. Ponieważ jest to dość ciężka praca więc się trochę oszczędzałam, przecież nigdzie się nie spieszę i mam dużo czasu a robota nie zając i nie ucieknie. I tak sobie przenosiłam ten gruz w bardziej odpowiednie miejsce przez cały tydzień a w ostatni jego dzień popracowałm trochę z grabkami.
2. Nie obeszło się również od drobnego słoikowania. Sąsiadka zadbała o to abym się zbytnio nie nudziła i codziennie podrzucała mi jakieś plony. Teraz owocują maliny jesienne w związku z tym babcinym sposobem zasypałam je cukrem w słojach. Będzie z tego na przyszły weekend pyszny sok.
Nadmiar pomidorów wylądował w słoikach jako półprodukt do zupy pomidorowej oraz druga opcja , podduszone z cebulką jako dodatek do jajecznicy.
3. Aby nie umrzeć z głodu ugotowałam na cały tydzień gar żuru, który uwielbiam. Zresztą co na wsi lepiej smakuje niż żur zrobiony na własnym zakwasie z dodatkiem prawdziwego jajka czyli od kurek sąsiadki i prawdziwej wiejskiej śmietanki ( uboczny półprodukt wyrobu sera )?
Jeżeli chodzi o żurek to poza tym, że go lubię mam do niego podejście sentymentalne.
A mianowicie dawno, dawno temu jako małe dziewczynki, spędzałyśmy wakacje ( z siostrą ) u dziadków niedaleko od Chabaziewa czyli w Błażowej. Były to wspaniałe czasy, które wraz z upływem czasu stają się jeszcze piękniejsze i wspanialsze. I właśnie na śniadanie babcia codziennie gotowała nam żur. I nigdy nam się nie znudził. Tamten żur to niedościgniony ideał. Pewnie nigdy nie uda mi się uzyskać takiego smaku i coraz bardziej utwierdzam się w tym, że jest to po prostu smak dzieciństwa, który nigdy już niestety nie zostanie zaspokojony.
Podobne doznania odczuwam przy zupie pomidorowej w przyrządzaniu której specjalistką była z kolei druga babcia.
4. Tak, że głód został zaspokojony ale jeszcze coś słodkiego. Do sklepu daleko więc trzeba było coś wymyśleć. To jest właśnie fajne, że człowiek staje się bardzo kreatywny. I padło na ryż ale dość niezwykły. Znalazłam przepis w internecie na ryż z jabłkami.
Ugotowałam ryż ( torebka - 10 dkg ) w wodzie z dodatkiem mleka. Po ugotowaniu ryż wymieszałam z budyniem wanilowym i łyżeczką oleju kokosowego. Masę przełożyłam do naczynia żaroodpornego, na wierzch wyłożyłam drobno pokrojone jabłka ( owoce dowolne, ja miałam akurat tylko jabłka ). I to włożyłam do piekarnika na 30 min. , temperatura 180 st.C .
I gotowe ;
z dodatkiem frużeliny malinowej jest pyszny
I w myśl tej zasady tak właśnie spędziłam ten tydzień.
Moim towarzyszem był najcudowniejszy na świecie, ciągle zamyślony, dostojny, wspaniały pies Niuniek - Argo. Ale mu naczadziłam, jakby to wiedział to chyba by się zawstydził.
Jak jesteśmy sami wówczas szczególnie staje się uważny, pilnuje mnie, sprawdza co chwilę co też porabiam i można powiedzieć, że prawie nie spuszcza mnie z oka.
Trochę się nachodzi, bo ja to raczej mam latane zwłaszcza w godzinach do wczesnego popołudnia.
Mój dzień można podzielić na dwie części; pierwsza pracowita - do godzin wczesnego popołudnia i właśnie wtedy mam ganiane po całym terytorium i druga - same przyjemności, czyli: trochę zwalniam i zajmuję się w zależności od nastroju; szydełkowaniem, puzlami ( bo już wyciągnęłam kolejny zestaw, tym razem 2 tys. sztuk ), szukaniem przodków czyli genealogią, robieniem zdjęć, rozwiązywaniem sudoku czy też czytaniem, oczywiście jestem wierna historii.
I tak w tym sielskim otoczeniu poza upajaniem się pięknem,
spokojem i naturą troszkę popracowałam.
1. Powolutku zabrałam się za zaplanowane odgruzowywanie '' placu budowy '' i bardzo powolutku efekty zaczynają być widoczne. Ale nie będę się nimi na razie chwalić bo wygladają dość nieciekawie. Po prostu goła ziemia. Ponieważ jest to dość ciężka praca więc się trochę oszczędzałam, przecież nigdzie się nie spieszę i mam dużo czasu a robota nie zając i nie ucieknie. I tak sobie przenosiłam ten gruz w bardziej odpowiednie miejsce przez cały tydzień a w ostatni jego dzień popracowałm trochę z grabkami.
2. Nie obeszło się również od drobnego słoikowania. Sąsiadka zadbała o to abym się zbytnio nie nudziła i codziennie podrzucała mi jakieś plony. Teraz owocują maliny jesienne w związku z tym babcinym sposobem zasypałam je cukrem w słojach. Będzie z tego na przyszły weekend pyszny sok.
Nadmiar pomidorów wylądował w słoikach jako półprodukt do zupy pomidorowej oraz druga opcja , podduszone z cebulką jako dodatek do jajecznicy.
3. Aby nie umrzeć z głodu ugotowałam na cały tydzień gar żuru, który uwielbiam. Zresztą co na wsi lepiej smakuje niż żur zrobiony na własnym zakwasie z dodatkiem prawdziwego jajka czyli od kurek sąsiadki i prawdziwej wiejskiej śmietanki ( uboczny półprodukt wyrobu sera )?
Jeżeli chodzi o żurek to poza tym, że go lubię mam do niego podejście sentymentalne.
A mianowicie dawno, dawno temu jako małe dziewczynki, spędzałyśmy wakacje ( z siostrą ) u dziadków niedaleko od Chabaziewa czyli w Błażowej. Były to wspaniałe czasy, które wraz z upływem czasu stają się jeszcze piękniejsze i wspanialsze. I właśnie na śniadanie babcia codziennie gotowała nam żur. I nigdy nam się nie znudził. Tamten żur to niedościgniony ideał. Pewnie nigdy nie uda mi się uzyskać takiego smaku i coraz bardziej utwierdzam się w tym, że jest to po prostu smak dzieciństwa, który nigdy już niestety nie zostanie zaspokojony.
Podobne doznania odczuwam przy zupie pomidorowej w przyrządzaniu której specjalistką była z kolei druga babcia.
4. Tak, że głód został zaspokojony ale jeszcze coś słodkiego. Do sklepu daleko więc trzeba było coś wymyśleć. To jest właśnie fajne, że człowiek staje się bardzo kreatywny. I padło na ryż ale dość niezwykły. Znalazłam przepis w internecie na ryż z jabłkami.
Ugotowałam ryż ( torebka - 10 dkg ) w wodzie z dodatkiem mleka. Po ugotowaniu ryż wymieszałam z budyniem wanilowym i łyżeczką oleju kokosowego. Masę przełożyłam do naczynia żaroodpornego, na wierzch wyłożyłam drobno pokrojone jabłka ( owoce dowolne, ja miałam akurat tylko jabłka ). I to włożyłam do piekarnika na 30 min. , temperatura 180 st.C .
I gotowe ;
Subskrybuj:
Posty (Atom)